Drop Down MenusCSS Drop Down MenuPure CSS Dropdown Menu

poniedziałek, 14 lipca 2014

Debiut od razu w czołówce. Anthony Ryan "Blood song".

Anthony Ryan. "Blood song". 
(Raven's shadow #1)

data pierwszego wydania: 22.01.2012 r.
stron: 592
przeczytane: 11.07.2014 r.

Parę miesięcy temu rozpływałem się w zachwytach nad atomowym debiutem Patricka Rothfussa (listę pochwał znajdziecie W TYM MIEJSCU), ubolewając zarazem, że pewnie nieprędko będę mieć okazję przeczytać coś równie dobrego i równie wciągającego. Z pomocą pospieszył jak zwykle niezawodny Goodreads i nakierował mnie na Anthony'ego Ryana, który od czasu opublikowania w 2012 roku swojej pierwszej powieści zatytułowanej "Blood song" zdołał już zyskać uznanie tysięcy fanów na całym świecie. Znajomość z Ryanem postanowiłem odłożyć nieco w czasie i cierpliwie poczekać na ukazanie się drugiego tomu serii - każdy, kto ogląda seriale hurtem dopiero po zakończeniu sezonu z pewnością mnie zrozumie. Długo wyczekiwana premiera miała miejsce nieco ponad tydzień temu i w efekcie wreszcie mogłem śmiało zanurzyć się w świeżym, pachnącym jeszcze nowością świecie fantasy.

Wspólne cechy z sagą o Królobójcy ewidentne są już od pierwszych linijek. Szkielet na którym opiera się fabuła jest bardzo podobny - młody chłopak obdarzony licznymi talentami rozpoczyna niemiłosiernie trudną edukację, która w ogniu licznych prób i testów ma przekuć go w kogoś wyjątkowego. U Rothfussa Kvothe pragnął zostać magiem i poznać tajemnicze imię wiatru. Tutaj Vaelin Al Sorna dokonuje rzeczy niemożliwych aby stać się jednym z braci-wojowników w szeregach tak zwanego "sixth order", czyli w wolnym tłumaczeniu "szóstego zakonu" - elitarnego zbrojnego ramienia zjednoczonego królestwa. Zakonów, tudzież "orderów", jest w wyimaginowanym świecie oficjalnie sześć, nieoficjalnie siedem. Każdy z nich służy religijnym ideałom, jak i interesom państwa, jeden jako zgromadzenie uczonych, inny jako swego rodzaju służba zdrowia, jeszcze inny tropi zawzięcie heretyków. I tak dalej.

Obaj młodzieńcy mają przed sobą wyjątkową przyszłość. Dlaczego Kvothe nosi takie a nie inne miano? Czemu jest tak sławny? Tego dowiemy się gdy tylko Patrick Rothfuss zabierze się w końcu do roboty i ukończy trzeci tom serii. W przypadku Vaelina pewne skrawki informacji otrzymujemy już od pierwszych stron, kiedy to głównego bohatera poznajemy jako trzydziestoletniego mężczyznę relacjonującego historię swojej chwały i swojego upadku imperialnemu kronikarzowi. Z rozdziału na rozdział śledzimy jego rozwój - od przerażonego dziesięciolatka po zabójczo skutecznego młodego wojownika, który jest gotów aby wziąć los w swoje ręce. Al Sorna staje się najlepszym adeptem zakonu i zarazem narzędziem w rękach samego króla. A to dopiero początek. Nadchodzi wojna, w której Vaelin i jego towarzysze odegrają kluczową rolę.

Niestety, ja osobiście mam z całą tą konstrukcją pewien problem. Otóż wybuchowa i spektakularna kariera Vaelina, stanowiąca w zasadzie fundament na którym została zbudowana cała powieść, wydaje się bardzo mocno naciągana. O ile protagonista Rothfussa był naprawdę cudownym dzieckiem, niemal połączeniem Leonarda da Vinci, Mozarta i Newtona, o tyle al Sorna nie wykazuje przez znaczną część książki żadnych niespotykanych uzdolnień poza dość dużym talentem do obsługi miecza i innych ostrych narzędzi. Nie przeszkadza mu to, aby zostać niemal z urzędu wytypowanym na przyszłego następcę Aspekta - najbardziej wpływowego człowieka w całym zakonie. Także sam król, przedstawiony jako osoba bardzo sprytna i szatańsko wręcz przenikliwa,  niewiele myśląc czyni Vaelina swoim zaufanym agentem i powierza mu istotne misje. Mnie taka pchana na siłę do przodu konstrukcja nie przekonuje. Jeszcze bardziej naiwny jest wątek talentu magicznego głównego bohatera, który ujawnia się w późniejszej części opowieści. Talent ten, zbliżony nieco do jasnowidzenia,  prowadzi go niemal jak po sznurku od punktu A do punktu B, działając jako bezczelny deus ex machina, gdy fabuła natrafia na wąskie gardło.

Cóż, lubię się czepiać i lubię historie płynące w naturalny sposób, bez popychania ich na siłę za pomocą różnych topornych zabiegów. Ale moja upierdliwość nie zmienia jednak faktu, że powieść  jest wciągająca, trzymająca w napięciu i fantastycznie napisana. Jeśli żelazną logikę odwiesicie na chwilę na kołek i zignorujecie czasem grubymi nićmi szyte zwroty fabuły, które nakreśliłem w poprzednim paragrafie, to przed wami kilkaset stron książki akcji naprawdę wysokiej próby. Tajemnica kryje się jak zwykle w narracji, Ryan pisze w na tyle ciekawy sposób, że można mu różne koncepcyjne potknięcia wybaczyć. Potrafi zaskakiwać, budować napięcie, kontrolować tempo, generalnie czuje się swobodnie jak stary wyjadacz, który ma za sobą całe dziesięciolecia twórczości a nie jak prawie że żółtodziób z zerowym dorobkiem literackim. Brawo.

Stosując wdrożoną w recenzji "Imienia wiatru" pseudo-skalę dałbym powyższej książce jakieś 0.85 "Rothfussa". Powieść o Królobójcy jest w moim odczuciu o całą ligę lepsza, ale dzieło Anthony'ego Ryana zasługuje na bardzo mocną piątkę.

Moja ocena: 5/6





środa, 9 lipca 2014

Mroczne oblicze legendy. Bernard Cornwell "Zimowy monarcha".

Bernard Cornwell. "Zimowy monarcha".

data pierwszego wydania: 15.04.1997 r,
stron: 448
przeczytane: 06.07.2014 r.

Z legendą o królu Arturze i rycerzach okrągłego stołu zetknęliście się pewnie niejednokrotnie. Nieraz słyszeliście o Świętym Graalu, zatopionym w kamieniu mieczu, Pani Jeziora, zamku Camelot, Galahadzie, Lancelocie i Merlinie. Wojownicy Artura stanowią zgodnie z konwencją ucieleśnienie wszelkich cnót, wzór honoru i odwagi, paradują na białym rumaku w wypolerowanych zbrojach i przelewają krew w obronie czci dam.

Jeśli w arturiańskich legendach tkwi choćby małe ziarnko prawdy i bohaterowie tych opowieści nie są całkowicie fikcyjni, to rzeczywistość, jak to zwykle bywa, najprawdopodobniej przedstawiała się nieco mniej cukierkowo. Z takiego założenia wyszedł Bernard Cornwell, znany i wybitny autor, którego można śmiało określić mianem celebryty gatunku "historical fiction". Postanowił on przygody Artura odmalować w sposób do bólu realistyczny, pokazując bez żadnej cenzury twarde i nieludzkie realia mrocznych wieków.

Przenosimy się więc na Wyspy Brytyjskie, jest przełom piątego i szóstego stulecia po Chrystusie, czas chaosu, przemocy i degeneracji. Rzymskie imperium pogrążyło się w niebycie, strawione przez wewnętrzne choroby i ostatecznie zgładzone przez barbarzyńców. Cywilizacja chyli się ku upadkowi, nikt już nie umie budować dróg i akweduktów, nikt nie zajmuje się literaturą i filozofią. Jedynym rzemiosłem, które rozwija się w nieskrępowany sposób jest wojna, jedynym prawem jest prawo siły. Ziemie brytyjskie uginają się pod naporem inwazji prymitywnych i brutalnych Saksonów, władcy pojedyńczych mniejszych i większych leżących na wyspach królestw nie potrafią wznieść się ponad podziały i wspólnie stawić czoła najeźdźcom, równolegle toczą się więc krwawe walki o dominację wśród Brytów.

Aż się prosi by powiedzieć, że w tym miejscu pojawia się heroiczny Artur, który w imię wyższych idei jednoczy zwaśnionych królów i wodzów, by stanąć naprzeciwko barbarzyńskiej fali. Ale nie tym razem, nie w tej powieści. Artura poznajemy w roli opiekuna Mordreda, nieletniego następcy tronu jednego z konkurujących o supremację państw brytyjskich. Nasz dzielny rycerz chciałby zjednoczyć ludność wysp pod jednym sztandarem i dzięki temu raz na zawsze odeprzeć Saksonów, na drodze do sukcesu stają mu jednak intrygi, animozje, niepohamowana żądza władzy oraz Ginewra - prawdziwa femme fatale, za której sprawą Artur traci głowę, zrywa ważne politycznie zaręczyny i doprowadza w ten sposób do krwawej rzezi. Jak potoczą się więć ostatecznie losy Brytów? Czy uda się powstrzymać najeźdźców? Tego nie dowiadujemy się w pierwszym tomie, stanowi on zaledwie ekspozycję i wprowadzenie do całej arturiańskiej trylogii.

Książka jest napisana w dość specyficzny sposób, stosunkowo chaotyczną i bałaganiarską narrację w pierwszej osobie prowadzi Derfel Cadarn, jeden z wojowników walczących u boku Artura. Gdyby powieść wyszła spod pióra Abercrombiego z jego mistrzowskimi dialogami i pięknie uporządkowaną strukturą, to pewnie ocena byłaby znacznie wyższa, sposób pisania Cornwella nie przypadł mi jakoś szczególnie do gustu. Mam zamiar jednak sięgnąć po kolejną część, bo sama fabuła jest niezwykle ciekawa a zamiłowanie autora do mediewistycznych szczegółów idealnie trafia w moje zainteresowania.

Moja ocena: 4-/6


czwartek, 12 czerwca 2014

Ubogi kuzyn Joffreya. Mark Lawrence "Książę cierni".

Mark Lawrence. "Książę cierni".

data pierwszego wydania: 02.08.2011 r.
stron: 384
przeczytane: 12.06.2014 r.

Z jakiegoś powodu Quentin Tarantino nigdy nie zdecydował się na nakręcenie filmu w konwencji średniowiecznej. Był już western, była II wojna światowa, może czas na mroczne wieki? Gdyby kiedyś rzeczywiście zmienił zdanie, to czeka na niego potencjalny scenariusz. Zanim jednak nasz reżyser mógłby wykonać telefon do Michaela Madsena i Umy Thurman, nie mówiąc już o odpaleniu kamer, należałoby wprowadzić całe mnóstwo poprawek...

“Książę cierni” jako żywo przypomina filmowe “Wściekłe psy”. Jest to mocna i bezkompromisowa opowieść, w której przemoc jest kluczowym środkiem przekazu, czasem nawet celem samym w sobie. Autor wręcz napawa się okrucieństwem i cynizmem bohaterów, przesuwając jeszcze dalej granice ustanowione wcześniej przez Martina, Sapkowskiego czy Abercrombiego. Dark fantasy w wydaniu ekstremalnym. Książka jest jednak zbyt “dark” aby nadal pozostać wiarygodną i miejscami popada w zbytnią komiksowość. Krwiożerczość zaprezentowanych postaci jest po prostu przerysowana i odrealniona, chociaż na szczęście cała konstrukcja nie zbliża się do poziomu żenady jaki znam z inkwizytorskich opowieści Jacka Piekary (to raczej niemożliwe do osiągnięcia). 

Działo krytyki mam zamiar w pierwszej kolejności wycelować prosto w głównego bohatera. Nastoletni książę Jorg miał w założeniu nawiązywać do znanego z “Gry o tron” Joffreya, o którym można by napisać wiele – w szczególności to, że jest niezwykle przekonującym i spójnym wytworem wyobraźni, budącym skrajne emocje wśród miłośników sagi ze względu na mistrzowsko wykreowany wizerunek sadystycznej żmii. To jeden z najlepszych antyherosów w historii. Lawrence nie powtórzył sukcesu G.R.R. Martina i popełnił szereg błędów, na czele z wyposażeniem piętnastolatka w wypowiedzi i przemyślenia, które nijak do niego nie pasują i sugerują, że mamy do czynienia raczej z pięćdziesięcioletnim zgorzkniałym najemnikiem. Kreacja tytułowego bohatera wręcz leży i kwiczy, w niczym nie pomaga narracja w pierwszej osobie, która jak wiadomo jest sztuką dla wybranych i jej stosowanie to naprawdę niebezpieczny zabieg. Podobnie blado wypada reszta stawki - banda szumowin podróżujących wraz z Jorgiem to nic więcej jak tylko zbiór imion. 

Grzechem numer dwa jest mało interesująca i często trochę absurdalna fabuła. W literaturze spod znaku magii i miecza jest to przewinienie niewybaczalne, bo tego typu powieści czyta się dla emocjonującej rozrywki i na nudziarstwo nie ma w nich miejsca. Kilkutomowa seria autorstwa Mike'a Lee i Dana Abnetta (parę słów TU i TU, a także TUTAJ) jest sztandarowym przykładem, jak powinno się "To” robić. Seria o Malusie Darkblade nie aspiruje do miana wyższej formy sztuki, ale skutecznie wkręca w czytelniczy trans i wywołuje wypieki na twarzy każdego fana gier RPG. Tymczasem “Książę cierni” jest najzwyczajniej w świecie nieciekawy i zamiast wciągać niczym wir, brnie chaotycznie nie wiadomo dokąd i po co. Mnie znudził błyskawicznie, do końca dobrnąłem tylko dzięki poczuciu kronikarskiego obowiązku, tak silna pokusa przerwania przed końcem zdarza mi się naprawdę rzadko. Pozytywne recenzje tej trzytomowej serii są dla mnie co najmniej zastanawiające, ja za ciąg dalszy raczej podziękuję. Jeśli macie ochotę na krwawą, ostrą historię fantasy dla prawdziwych facetów, to zamiast marnować czas sięgnijcie lepiej po "Best served cold" Abercrombiego, która to powyżej zrecenzowane dzieło rozkłada na łopatki w pierwszej rundzie. 

Moja ocena: 2-/6


wtorek, 10 czerwca 2014

Jak zwykle solidnie. Stephen King "Worek kości".

Stephen King. "Worek kości".

data pierwszego wydania: 1989 r.
stron: 736
przeczytane: 08.06.2014 r.

“Kultura popularna” zazwyczaj nie oznacza nic dobrego. Moje pierwsze i natychmiastowe skojarzenia oscylują wokół śpiewających zniewieściałych gogusiów, śmieciowego żarcia rodem z sieci fast-foodów, tandetnych hollywoodzkich filmów akcji oraz książkowych serii o wampirach ze szkoły średniej. W nielicznych przypadkach okazuje się jednak, że można wydać dzieło prawdziwe masowe bez cienia żenady i bez robienia z odbiorcy idioty. Specjalistą od takich sprytnych rozwiązań jest Stephen King, który od bez mała czterdziestu lat bombarduje nas nieprawdopodobną ilością powieści, z których większość odnosi znaczący komercyjny sukces, zachowując przy tym bardzo wysokie walory artystyczne.

Worek kości” to jeden z bardziej znanych i jeden z wyżej ocenianych tytułów w dorobku autora. Historia nie powinna zaskoczyć specjalnie nikogo, kto z kingowskim światem miał już wcześniej do czynienia. Mamy więc siły nadprzyrodzone, zgniłą mentalność zapadłych amerykańskich miasteczek i silnie zarysowanego męskiego protagonistę, który znalazł się na ostrym zakręcie życia. Czterdziestoletni Michael jest znanym i spełnionym pisarzem, którego powieści trafiają regularnie do ścisłej czołówki bestsellerów. Nie może się on jednak od kilku lat pozbierać po nieoczekiwanej śmierci żony, przez co cierpi na całkowitą blokadę twórczą. Jego kariera wisi więc na włosku i pomimo bezpiecznej sytuacji materialnej gwarantowanej przez spore oszczędności na koncie, Mike zaczyna tracić poczucie sensu własnego życia. Pchany przez trudne do wyjaśnienia, nieracjonalne impulsy oraz przez uporczywe koszmary, wyrusza do malowniczej, położonej nad brzegiem jeziora letniej rezydencji Sara Laughs, w której niegdyś spędził wiele cennych chwil ze swoją małżonką. Na miejscu okazuje się, że letniskowy dom kryje w sobie mroczne historie sprzed wielu dekad, które żona naszego bohatera w ostatnich miesiącach swojego życia poruszyła niczym przysłowiowe mrowisko kijem.

Opowieść traktuje więc o duchach, o zbrodni, o małomiasteczkowym okrucieństwie. Mocna książka, obfitująca w wiele brutalnych, szokujących scen, do czego King zdołał już swoich czytelników przyzwyczaić. Nie zostawia znów suchej nitki na amerykańskim społeczeństwie, które pod warstwą komercyjno-hedonistycznego lukru kryje straszną zgniliznę i rozpad wszelkich norm.

Dużym plusem jest staranna i niespieszna budowa postaci. Odbywa się to kosztem przynajmniej setki dodatkowych stron i znacznego spowolnienia akcji w niektórych fragmentach, nie jest to jednak czas zmarnowany, bo charakteryzacja jest naprawdę wyśmienita. Tempo narracji w ogóle jest stosunkowo niespieszne jak na powieść z założenia czysto rozrywkową, dla mnie to akurat dodatkowy plus, bo zawsze byłem zwolennikiem potężnych, ciągnących się w nieskończoność tomów.


Tak więc mistrz po raz kolejny mnie nie zawiódł. Nie jest to na pewno książka tak powalająca jak kultowe “Lśnienie”, nie wspominając już o serii o Rewolwerowcu, niemniej jednak na mocną piątkę jak najbardziej zasługuje. 

Moja ocena: 5/6

środa, 4 czerwca 2014

Nakład Własny Autora. Hugh Howey "Wool".

Hugh Howey. "Wool".

data pierwszego wydania: 01.01.2012 r.
stron: 509
przeczytane: 17.05.2014 r.

Jedną z moich niezliczonych spraw do załatwienia w życiu jest znalezienie idealnej książki postapokaliptycznej. Poszukiwania trwają z mniejszymi lub większymi sukcesami od dobrych paru lat i jak na razie w czołówce rankingu znajduje się Cormac McCarthy - TUTAJ możecie przeczytac dlaczego. Dalej czuję jednak niedosyt i mam wrażenie, że w tej dziedzinie pozostało sporo do odkrycia. Gdy widzę więc nową pozycję traktującą o świecie zdziesiątkowanym przez nuklearny konflikt lub wyjątkowo skutecznego wirusa, nie trzeba mnie długo namawiać.

“Wool Omnibus” to zbiór zawierający wszystkie pięć nowel rozpoczętego w 2011 roku cyklu. Tak naprawdę to jedna obszerna powieść, podział na kilka części wynika z tego, w jaki sposób utwór był opublikowany. Jest to dość ciekawy przypadek – wprost z amerykańskiego snu “od pucybuta do milionera”. Absolutnie nieznany Hugh Howey opublikował pierwszą odsłonę cyklu własnym sumptem, za pomocą systemu Kindle Direct Publishing obsługiwanego oczywiście przez Amazona. Większość tego typu przedsięwzięć, pozbawionych promocyjnego wsparcia korporacyjno-wydawniczej machiny, ginie w mrokach historii, tym razem jednak zdarzyło się coś niezwykłego – publiczność za oceanem oszalała na punkcie “wełny”. Posypały się zachwyty fanów, pełne uznania recenzje, wreszcie komercyjny sukces całej operacji – autor zarobił na swoim dziele setki tysięcy USD a na horyzoncie jest już ponoć hollywoodzka ekranizacja. Z mojej strony szczerze gratulacje – zawsze cieszy mnie, gdy ktoś swoją pasję i talent potrafi udanie skonfrontować z twardymi realiami rynku.

No dobrze, czyli biznesowo na pięć z plusem. Ale czy po przebiciu się przez otoczkę wirusowego marketingu dostajemy rzeczywiście solidną książkę? Z tym jak wiadomo bywa różnie i często ilość zachwytów w mediach społecznościowych jest odwrotnie proporcjonalna do jakości utworu. Moje odczucia w tym przypadku są szczęśliwie dość pozytywne, choć nie bez zastrzeżeń.

Opowieść traktuje o grupie ludzi żyjących w gigantycznym podziemnym silosie, stanowiącym ostatni bastion cywilizacji w świecie zgładzonym przez bliżej nieokreślony kataklizm lub wojnę. Licząca sobie znacznie ponad sto pięter konstrukcja została wyposażona we wszelkie niezbędne do przetrwania instalacje – generatory prądu, uprawy roślin, uzdatnianie wody. Wewnątrz funkcjonuje iście orwellowskie społeczeństwo. Przyrost populacji jest ze zrozumiałych powodów ściśle kontrolowany – małżeństwa muszą uczestniczyć w loterii, w której stawką jest formalna zgodna na posiadanie potomstwa. Świat zewnętrzny stanowi całkowite tabu – wyrażenie chęci opuszczenia silosu jest obok np. zabójstwa jednym z cięższych przewinień, jakich można się według panującego prawa dopuścić. Karą za najsurowsze naruszenia kodeksu jest wydalenie ze schronu – zwane zwyczajowo “czyszczeniem”. Skąd takie określenie? Delikwent otrzymuje skafander umożliwiający przetrwanie nędznych kilku minut w skrajnie toksycznej atmosferze i wyrusza w swoją ostatnią drogę. Przestrzegany jak dotąd od niepamiętnych czasów obyczaj stanowi, iż skazaniec ma za zadanie oczyścić z kurzu, pyłu i wszelkiego brudu zestaw kamer, stanowiących jedyne okno na świat dla mieszkańców silosu.

Książka zgodnie ze starą szkołą Hitchcocka rozpoczyna się od trzęsienia ziemi – a konkretnie od przeprowadzanej właśnie w drodze “czyszczenia” egzekucji. Dotyczy ona nie byle kogo, bo samego szeryfa i jak się później okaże, uruchomi ciąg wydarzeń, który zmieni losy mieszkańców schronu na zawsze. Mająca zastąpić poprzedniego stróża prawa dziewczyna lubuje się w szeroko pojętym wsadzaniu kija w mrowisko i sama prosi się o kłopoty, wyciągając na światło dzienne rzeczy, które miały pozostać na zawsze ukryte. Okazuje się, że panujący w silosie pozorny porządek kryje pod spodem mroczne tajemnice. 

Akcja toczy się w ekspresowym tempie, zwalniając tylko na moment w drugiej części powieści, by potem ruszyć ze zdwojoną dynamiką. Możecie spodziewać się licznych nagłych zwrotów, niespodziewanych wolt i mocnych akcentów – żaden z głównych bohaterów nie może liczyć na zbytnią pobłażliwość autora. Mój mózg nie jest jednak w stanie zaakceptować kilku zbyt wygodnych i zbyt niewiarygodnych zbiegów okoliczności, które popychają bohaterów na nowe tory i forsują fabułę naprzód nieco na siłę i w nienaturalny sposób. Na przykład wybór głównej bohaterki na szeryfa. Oraz jej przypadkowo nawiązana relacja z Lukasem, który również przypadkowo trafia w samo centrum politycznego przewrotu mającego wstrząsnąć silosową społecznością. Nie przepadam za narracją ulepioną z takich nie do końca logicznie umotywowanych, losowych zdarzeń. Nie przemawia do mnie również idea "czyszczenia", to że każdy skazaniec pokornie i konformistycznie podporządkowuje się rytuałowi. To oczywiście bardziej złożona kwestia, której dobrze nie jestem w stanie przybliżyć bez poważnych spoilerów. Mimo wszystko ja nie poczułem się przekonany. Jeśli jednak jesteście w stanie przymknąć na te niedoskonałości oko i na chwilę odwiesić zamiłowanie do silnych związków przyczynowo -skutkowych na kołek, książka powinna Wam przypaść do gustu. Ja daję ocenę dostateczną.

Moja ocena: 3+/6




czwartek, 8 maja 2014

Do trzech razy sztuka. Dan Abnett & Mike Lee "Reaper of souls".

Dan Abnett & Mike Lee. "Reaper of souls"
(The chronicles of Malus Darkblade #3)

data pierwszego wydania: 08.08.2006 r.
stron: 416
przeczytane: 07.05.2014 r.

Niejako z kronikarskiego obowiązku spieszę zaraportować, że trzecia część przygód Malusa Darkblade'a trafia na półkę z książkami przeczytanymi. Poprzednie tomy zrobiły na mnie ogromnie pozytywne wrażenie - parę słów na ich temat TU oraz TU.  W kategorii literatury bezpretensjonalnej i komiksowej niczym filmy kung-fu rodem z Hong Kongu, Abnett i Lee są w mojej prywatnej czołówce - dawno nie miałem tyle czystej i nieskrępowanej czytelniczej frajdy, co przy "Daemon's curse" i "Bloodstorm".

Trzeci tom jest niestety wyraźnie słabszy. Mam nadzieję, że to tylko chwilowy spadek formy i mała zadyszka, bo pokładam całkiem spore nadzieje w zakończeniu tego serialu. "Reaper of souls" rozczarował mnie przede wszystkim chaotyczną fabułą. Poprzednie części miały dość liniową strukturę, zawzięty Darkblade podążał z punktu A do punktu B w poszukiwaniu potężnego artefaktu, po drodze zmagając się z przeciwnościami, które przybierały zazwyczaj formę uzbrojonych po zęby zabójców, śmiertelnie niebezpiecznych pułapek lub zdradzieckich intryg. Rozwiązanie to przypominało konstrukcyjnie powieść drogi a recepta na sukces tkwiła w kreatywności, jaką autorzy wykazywali rzucając kolejne kłody pod nogi głównego bohatera. Tym razem historia jest pełna nagłych zwrotów, które w moim odczuciu trochę wymknęły się spod kontroli, przez co całość traci prosty logiczny ciąg, na rzecz nie do końca udanego eksperymentu. Co gorsza, brakuje mi tu malowniczych sytuacji w jakie wcześniej pakował się bez przerwy Malus Darkblade. Tym razem są to niezliczone sceny walki, pośród których żadna nie wyróżnia się jakimś szczególnie malowniczym akcentem, przez co pod koniec książki czułem się już lekko znudzony kolejnymi scenami, w których krzyżują się miecze i latają odcięte głowy. Mocna trója i czekam na poprawę w następnych odcinkach.

Moja ocena: 3/6


wtorek, 6 maja 2014

Cyrus Smith w kosmosie. Andy Weir "The Martian".

Andy Weir. "The Martian". 

data pierwszego wydania: 23.09.2012 r.
stron: 369
przeczytane: 15.01.2013 r., 03.05.2014 r.

Skarb ten odkryłem nieco ponad rok temu. Skarb to nieziemski - dosłownie i w przenośni. Ale po kolei. Aby zrozumieć, dlaczego sam sobie funduję spoiler i już na początku recenzji zdradzam jej konkluzję, musimy cofnąć się aż do wczesnych lat dziewięćdziesiątych, kiedy to jako mały dzieciak otrzymałem w prezencie od dziadka mocno sfatygowany egzemplarz "Tajemniczej wyspy" Verne'a. To był prawdziwy nokaut. Od tamtej pory do historii inżyniera Cyrusa Smitha i jego szlachetnych kolegów wracałem dosłownie z milion razy, a dziadkowy upominek wygląda obecnie jakby sam został odnaleziony na jakimś karaibskim archipelagu w spróchniałej skrzyni ukrytej dwa metry pod ziemią. Fascynację tę podziela moja małżonka, u której myśl o nieszczęsnych rozbitkach, zmuszonych do polowania na dziką zwierzynę za pomocą narzędzi wyżłobionych z bambusowej witki oraz rozpalania ognia przy użyciu nieśmiertelnej hubki i krzesiwa wywołuje niezdrowe podniecenie. Nie jesteśmy sami, o czym świadczy ogromny sukces powieści Verne'a, jak również Robinsona Crusoe czy też pewnego kapitalnego filmu z Tomem Hanksem w roli głównej.

I tu na scenie pojawia się Andy Weir - debiutant, którego książkę ściągnąłem za darmo z jego strony internetowej, zanim jeszcze zdecydował się w ogóle na jej komercyjną publikację. Ściągnąłem, przeczytałem i oniemiałem. A teraz przeczytałem jeszcze raz. I za rok zamierzam zrobić to po raz kolejny. I tak milion razy. Weir dokonał rzeczy wręcz niebywałej i zarazem bardzo ryzykownej. Klimat i magię "Tajemniczej wyspy" udało mu się przeszczepić na grunt współczesny, sięgając po rozwiązania leżące na granicy hard science fiction. Efektem końcowym jego pracy jest jedna z najlepszych powieści "survivalowych" jakie kiedykolwiek powstały, która ustępuje wyłącznie swojemu szlachetnemu pierwowzorowi, liczącemu sobie już ponad 140 lat.

Już prędko wyjaśniam, o co tu w ogóle chodzi. Książka opowiada o projekcie Ares-3 - trzeciej z kolei załogowej misji na Marsa, którą organizuje w niedalekiej przyszłości NASA. Operacja zakłada lądowanie sześcioosobowej załogi na powierzchni czerwonej planety, pobranie szeregu próbek i wykonanie licznych badań a następnie powrót na orbitę za pomocą wysłanego już wiele miesięcy wcześniej ustrojstwa o nazwie Mars Ascent Vehicle. Stamtąd macierzystym promem "Hermes" wszyscy udadzą się bezpiecznie na Ziemię, gdzie czekają na nich odznaczenia, uścisk dłoni prezydenta i tłumy półnagich wielbicielek. Prawa Murphy'ego są jednak jak wiemy bezlitosne i jeśli coś może pójść nie tak, to zazwyczaj właśnie tak się dzieje. Mamy więc gigantyczną burzę piaskową, podczas ewakuacji dochodzi do wypadku, jeden z astronautów zostaje wśród zamieci przygwożdzony anteną komunikacyjną, reszta załogi przekonana o jego natychmiastowej śmierci opuszcza powierzchnię Marsa nie mając czasu nawet na poszukiwanie zwłok pośród zerowej widoczności. Misja kończy się fiaskiem.

Gdy Mark Watney po paru godzinach odzyskuje przytomność, jego sytuacja nie przedstawia się więc szczególnie optymistycznie. Jest całkowicie sam na powierzchni planety oddalonej o grubo ponad 50 milionów kilometrów od Ziemi. Wszyscy członkowie ekspedycji oraz centrum dowodzenia misją uznali go oficjalnie za zmarłego. Nie posiada żadnej łączności z kimkolwiek - antena umożliwiająca wymianę wiadomości radiowych przed chwilą o mało nie roztrzaskała go na miazgę i sama obecnie jest w stanie zaawansowanego rozpadu. Zróbmy krótką inwentaryzację. Watney ma na sobie kombinezon, który cudem uniknął dekompresji. W okolicy pozostał tak zwany "Hab", czyli namiot ciśnieniowy z podstawową aparaturą podtrzymującą życie, do tego resztki lądownika MDV i rakiety MAV oraz dwa łaziki. Wokół pozbawiona jakiegokolwiek życia pustynia i atmosfera złożona z dwutlenku węgla o temperaturze minus sześćdziesięciu stopni. W "Habie" pozostały racje żywności na kilka miesięcy, trochę wody w zamkniętym obiegu i urządzenie produkujące tlen z marsjańskiej atmosfery. Co dalej, panie Watney?

Nasz kosmonauta musi więc kreatywnością przebić samego MacGyvera i z prawie niczego stworzyć mini-kolonię na powierzchni obcego globu. Dokonuje więc prawdziwych cudów, zużywając w tym celu kilometry taśmy klejącej i wyczarowując wodę z paliwa rakietowego. Przy tym wielokrotnie cudem udaje mu się uniknąć tragicznej śmierci w wyniku eksplozji, pożaru, dekompresji, uduszenia tudzież porażenia prądem. W tle zaś cały czas przewija się pytanie - jak wydostać się z bezludnej, pustynnej planety? Zaznaczam że książka trzyma cały czas w takim napięciu, że można nabawić się problemów ze snem lub zacząć obgryzać paznokcie. Stosowane sztuczki są w sumie nawet przewidywalne - doskonale wiemy, że już zaraz, już za moment coś pójdzie nie tak. Jednak autor jest tak nieskończenie kreatywny w wynajdywaniu coraz to nowszych zagrożeń dla naszego śmiałka, że nigdy nie wiadomo skąd spadnie następny cios. Dodajmy do tego fakt, że powieść napisana jest w pierwszej osobie w formie dziennika, nafaszerowanego niesamowicie zabawnym wisielczym humorem faceta, którego szanse przeżycia wynoszą nie więcej niż pół procenta. To wszystko sprawia, że przez całe 369 stron trzymamy mocno kciuki za Watneya, zastanawiając się wciąż "jak on do cholery z tego wybrnie??". I wcale nie jest powiedziane, że opowieść kończy się happy endem. Ja w każdym razie na pewno nie zepsuję wam zabawy i nic już więcej nie powiem.

Tyle moich przemyśleń. Zabierajcie się czym prędzej do lektury, bo każdy dzień bez "Martiana" jest dniem straconym.

Moja ocena: 6+/6.

poniedziałek, 5 maja 2014

Odrobina gry o tron. Lois McMaster Bujold "Klątwa nad Chalionem".

Lois McMaster Bujold. "Klątwa nad Chalionem".

data pierwszego wydania: 03.02.2003 r.
stron: 496
przeczytane: 24.04.2014 r.

Z tytułem tym zderzyłem się w zasadzie przypadkiem, poszukując jakiejś niezbyt zobowiązującej lektury w klimacie fantasy - w związku z natłokiem tak zwanych "innych spraw", kwiecień był dla mnie niesprzyjającym czytelniczo okresem, głupio by było jednak pozwolić tym nielicznym luźniejszym chwilom pójść na całkowicie na marne. Padło na "Klątwę nad Chalionem" - opis wypatrzony na pewnym znanym portalu sugerował nieco schematyczną historię osadzoną w pseudośredniowiecznej scenerii, trochę intrygi dworskiej, trochę magii, polityka, wojna, honor, te sprawy. Mogę takie powieści pożerać w zasadzie bez końca, więc czym prędzej do roboty.

Parę dni później okazało się, że to wcale nie jest taka banalna opowiastka, jak mogłoby się początkowo wydawać. Fabuła jest niezwykle wciągająca (chociaż może niekoniecznie rewolucyjna), a pieczołowita i realistyczna prezentacja postaci robi naprawdę pozytywne wrażenie. Sam główny bohater to dość nietypowy jak na standardy gatunku przypadek. Szlachetnie urodzony Lupe dy Cazaril to facet, delikatnie mówiąc, po przejściach. Z przyczyn, których nie będę tu wyjawiać, aby nie psuć wam zabawy, ostatnie kilka lat spędził on jako galernik, wcześniej tracąc zdrowie i młodość na licznych kampaniach wojennych. Teraz złamany na ciele jak i duszy powraca w rodzinne strony, marząc o znalezieniu skromnej, nie rzucającej się w oczy posady na dworze, na którym dawno temu służył. Los jest jednak złośliwym gadem i naszemu nieszczęśnikowi nie będzie dane doczekać spokojnej starości w roli jakiegoś anonimowego skryby czy lokaja. Stare znajomości okazują się bardziej wartościowe, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać, w wyniku czego Cazaril zostaje rzucony wprost w paszczę lwa - jako osobisty nauczyciel i sekretarz potencjalnej następczyni tronu będzie musiał się zmierzyć ze śmiertelnie niebezpieczną intrygą, w której stawką jest oczywiście władza - tym razem aż nad dwoma królestwami. W trakcie tych perypetii okaże się, że ten pozornie zmęczony życiem i asekurancki osobnik potrafi pokazać pazur, a jego podopieczna bynajmniej nie jest płochą i rozpuszczoną przez dworskie życie nastolatką.

Widzicie już teraz zapewne, że nie jest to powieść wywracająca świat do góry nogami swoją niespotykaną oryginalnością. Jej siła tkwi jednak we wspomnianej już charakteryzacji bohaterów, z którymi łatwo się zżyć i którym mamy ochotę kibicować. Są to ludzie z krwi i kości, nie mają nic wspólnego z nierzeczywistymi konstruktami o niezrozumiałych motywacjach, na które łatwo się nadziać w "epic fantasy". Postaci kreowane przez Bujold mają zaskakująco przyziemne problemy i ułomności. Druga sprawa to uroczy sposób pisania - historia płynie niespiesznie, autorka dużo uwagi poświęca szczegółom i atmosferze, nad całością unosi się duch snutej przy kominku opowieści. Jeśli zdarzyło wam się czytać cokolwiek autorstwa Robin Hobb, to poczujecie się natychmiast jak w domu, a moje dalsze wyjaśnienia będą zbędne. Uprzedzam jednak, że trzeba nastawić się na specyficzny rodzaj narracji, która tutaj nie pędzi na złamanie karku - dla niektórych pewnie będą to dłużyzny. Tym większe wrażenie robią jednak okazjonalnie pojawiające się fabularne trzęsienia ziemi.

Mówiąc krótko - podobało mi się. Warto też dodać, że "Klątwa nad Chalionem" to naprawdę niezła pozycja dla osób stawiających pierwsze kroki z fantastyką. Wprowadza sprawnie w tę konwencję, nie porażając jednak milionem obco brzmiących nazw i imion, nie zmuszając do zapoznania się z całą skomplikowaną geografią i historią fikcyjnego świata. Dla bardziej doświadczonych książka nie będzie objawieniem, ale stanowi miłą odmianę od nafaszerowanego cynizmem i przemocą Abercrombiego czy zmuszającego mózg do bolesnej gimnastyki Eriksona.

Moja ocena: 4+/6


wtorek, 15 kwietnia 2014

Lovecraft w czasach iPada. Laird Barron "Occultation".


Laird Barron. "Occultation".

data pierwszego wydania: 11.05.2010 r.
stron: 245
przeczytane: 09.04.2014 r.

Jeszcze bardzo niedawno narzekałem, że książki nie potrafią mnie nastraszyć - TUTAJ możecie przeczytać jak Michelle Paver podjęła bardzo dobrą próbę, zawału jednak nie dostałem, skończyło się na zachwycie klimatem i wysokiej ocenie.

Z odsieczą postanowił przyjść jeden ze współczesnych spadkobierców Lovecrafta, niejaki Laird Barron, wraz ze swoim zbiorem opowiadań zatytułowanym "Occultation". O nurcie post-lovecraftiańskim (co za paskudny neologizm...) można by napisać sporo, ja tylko krótko wspomnę, że wywodzi się z niego chociażby niejaki Thomas Ligotti, który jest prawdziwym i niepowtarzalnym geniuszem a peany na jego cześć mógłbym wypisywać przez cały dzień. Ale o tym może innym razem - obiecuję. Zresztą Ligotti nie jest w zasadzie straszny, tylko depresyjny i ponury. Laird Barron idzie w całkiem inną stronę i udaje mu się to fenomenalnie.

Pierwsza historia wchodząca w skład tomiku ("The Forest") jest dobra, ale daje tylko niewinny przedsmak tego co będzie dalej. Od razu natomiast przyciągnęły moją uwagę fenomenalne umiejętności autora. Barron pisze rewelacyjnie, każde zdanie ma swoją wagę i swoje miejsce, niektóre metafory są tak zgrabne, że czytałem je po kilka razy nie mogąc się nadziwić pomysłowości.
Co istotne, proza Barrona jest świeża i współczesna językowo. To miła i interesująca odmiana, opowieść grozy pozbawiona wiktoriańsko-gotyckiej patyny, osadzona we współczesnym świecie, w którym dialogi nawiązują do popkultury, są często zdawkowe, nierzadko złamane soczystym bluzgiem. Bohaterowie nie używają lamp naftowych i gęsiego pióra, tylko jeżdzą Land Roverem i wysyłają e-maile. Są realistyczni i przekonujący, mają problemy małżeńskie, robią grilla, chodzą do pracy, balują w weekendy. Żyją sobie spokojnie w bezpiecznym kokonie przesyconego technologią świata. Tym gorzej dla nich.

Co w tej konstrukcji takiego nadzwyczajnego? Mało to powstało horrorów osadzonych we współczesnych realiach? Jasne, jest ich wiele, na czele chociażby z seryjnie produkowanymi opowieściami Kinga, jednak żaden nie jest taki jak ten i żaden nie nawiązuje tak bezpośrednio i tak udanie do twórczości Lovecrafta.

To w praktyce oznacza budowanie grozy w oparciu o dwie konkretne metody, przeplatające się ze sobą w każdej historii. Po pierwsze, konfrontacja zwyczajnych bohaterów z czymś miliard razy większym od nich czy wręcz z samym wszechświatem. Siły które występują w roli antagonisty są tak potężne, że aż niemierzalne, nie pomoże przeciw nim żadna broń, poświęcony krzyż ani też zaostrzony kołek. Wszyscy których poznajemy w opowiadaniach Barrona są od samego początku skazani na przegraną. Po drugie - brak nadawania imion i twarzy rzeczom, które czają się w mroku. Zło jest ulotne i ukrywa się się na granicy percepcji, ujawniając się w postaci subtelnych znaków, snów i wizji. Nawet jeśli dochodzi do konfrontacji z czymś, co można na upartego nazwać potworem, to nie jest to sztampowa kreatura z mackami, podlegająca niemal podręcznikowej biologicznej klasyfikacji. Antagoniści Barrona są tajemniczy. Po przebrnięciu przez opowiadanie najczęściej nie mamy stuprocentowej pewności co tak naprawdę się stało, tylko zostajemy z diaboliczną zagadką do rozwiązania.

Nie będę wam psuć zabawy zdradzając o czym są poszczególne opowiadania. Mogę tylko zasugerować rozpoczęcie od tytułowego "Occultation", surrealistycznej historii, która przypomina relację z bardzo złego snu. Jeżeli posiadacie w mózgu odpowiednie receptory odpowiedzialne za przetwarzanie Lovecrafta, to ta krótka opowieść powali was na ziemię niczym cios maczugą. Ja w każdym razie po raz pierwszy od niepamiętnych czasów poczułem ciary na plecach i w związku z tym daję w pełni zasłużoną maksymalną ocenę.

Moja ocena: 6/6. Mocno polecam. 




piątek, 11 kwietnia 2014

Klasyka dobra na wszystko. Aleksander Dumas "Trzej muszkieterowie".

Aleksander Dumas (ojciec). "Trzej muszkieterowie".

data pierwszego wydania: 1844 r.
stron: 786
przeczytane: dawno temu oraz 02.04.2014 r.

Tym razem coś z serii "powroty po latach". Aleksandra Dumas uwielbiam i prawdziwy szok przeżyłem, kiedy przypomniałem sobie, kiedy ostatnio miałem okazję czytać cokolwiek jego autorstwa. "Wicehrabia de Bragellone" - to musiało być jakieś 10-12 lat temu. "Trzej muszkieterowie" - ups, chyba minęło już ponad 15 wiosen od tego czasu. To zazwyczaj na tyle długo, żeby w pamięci został tylko ogólny zarys fabuły i bohaterów, jednak w tym przypadku do gry włącza się szeroko pojęta popkultura, która o losach muszkieterów króla Ludwika XIII przypomina nam na każdym kroku. Filmowych adaptacji tej słynnej powieści można naliczyć spokojnie kilkanaście, do tego dodajmy wersje animowane dla młodszej publiczności. Każdemu wydaje się, że losy Atosa, Portosa, Aramisa i d'Artagnana (przecież sam tytuł wskazuje że jest ich czterech, prawda...?) zna dobrze - ale weźcie głęboki oddech i zastanówcie się czy aby na pewno.

Z uwagi na fakt, że kinowe wersje potrafią odbiegać od książki dość znacząco, można zaobserwować coś całkiem zabawnego - wiele osób nie pamiętających lub nie znających oryginalnej fabuły przekonanych jest, że muszkieterowie stanowią wzór wszelkich cnót rycerskich, stają w obronie króla i praw, dbają o honor niewiast, nie przeklinają i ogólnie dobrze się prowadzą. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego, do tego w tle pompatyczna muzyka. A tu jednak niespodzianka. Powieść przedstawia naszych herosów w zupełnie innym świetle, stanowiąc w dużej mierze satyrę na panujące na początku siedemnastego stulecia obyczaje.

Tak więc zgodnie z pierwowzorem główni bohaterowie to prawdziwa zbieranina typów spod ciemnej gwiazdy. W ich hierarchii wartości czołowe miejsca zajmują przede wszystkim jedzenie, wino, pieniądze, eksluzywne stroje i kobiety - kolejność w zasadzie jest dowolna. Przemoc nie jest im obca, co więcej sami chętnie szukają zaczepki, po to by móc nadziać kogoś na szpadę. Są amatorami cudzych żon i nie pogardzą również cudzym majątkiem. Swoich służących regularnie poniewierają tudzież biją. Kobiety traktują w ekstremalnie seksistowski i instrumentalny sposób. Generalnie lista przewinień jest naprawdę długa, gdyby przenieść książkę w realia współczesne, to muszkieterów mogliby zastąpić z powodzeniem przysłowiowi "chłopcy z beemki", tudzież jakaś inna odmiana bananowej młodzieży. Historia kończy się samosądem i zabójstwem z premedytacją, co zgrabnie podsumowuje wszystkie spektakularne dokonania czterech śmiałków. Cóż - dla mnie bomba, nigdy nie byłem fanem cukierkowych czarno-białych realiów.

Jeśli zaś chodzi o szeroko pojęte walory literackie - test wypadł pozytywnie. Trochę obawiałem się konfrontacji z książka, którą zachwycałem się w dzieciństwie - często w takiej sytuacji wspomnienia i rzeczywistość mijają się szerokim łukiem, niczym w rozważaniach poprzedniej generacji na temat życia w PRL. Na szczęście "Trzej muszkieterowie" to po prostu obiektywnie dobra powieść. Fabuła jest ciekawa i bardzo absorbująca, chociaż oczywiście w wielu miejscach nieco naciągana - ale to w końcu pradawny odpowiednik hollywoodzkiego kina akcji. Styl w jakim pisze Dumas mocno trąci myszką, czego należałoby się racjonalnie spodziewać po książce liczącej sobie bez mała 150 lat. Nie jest to jednak rażąco archaiczny sposób pisania, ot pewne smaczki, które od czasu do czasu przypominają nam że mamy do czynienia z dziełem powstałym w czasach, kiedy Napoleon Bonaparte nie zdążył jeszcze stać się postacią historyczną. Muszkieterowie zestarzeli się więc bardzo dobrze i w konfrontacji ze współcześnie wydawanymi awanturniczymi opowieściami wypadają świetnie. Wspomnę tylko dla porządku, że kolejne części cyklu ("Dwadzieścia lat później" i "Wicehrabia de Bragellone") są jeszcze lepsze, wręcz fenomenalne.

Moja ocena: 5/6




czwartek, 3 kwietnia 2014

Całkiem przyzwoity start. Den Patrick "The boy with the porcelain blade".

Den Patrick "The boy with the porcelain blade"

data pierwszego wydania: 20.03.2014 r.
stron: 336
przeczytane: 31.03.2014 r.

Przyznam, że dałem się złapać na kilka prostych marketingowych numerów, które sprawiły, że ta charakteryzująca się niecodziennym tytułem książka już w dniu premiery zagościła na mym Kindlu. Po pierwsze dumny slogan - "Locke Lamorra meets Gormenghast". Ja na jakąkolwiek wzmiankę o Lamorze i Gentleman Bastards reaguję natychmiastowym skokiem ciśnienia - książki Scotta Lyncha są dla mnie wielkim objawieniem, więc nie mogłem koło takiej obietnicy przejść obojętnie. Po drugie, powieść firmuje wydawnictwo Gollancz - prawdziwy bastion fantasy i S/F, obecnie w kooperacji z takimi tytanami jak Joe Abercrombie, Patrick Rothfuss czy wreszcie wspomniany Lynch. Cóż mam więc do stracenia oprócz kilku dolarów i dwóch czy trzech wieczorów?

"The boy with the porcelain blade" jest praktycznie rzecz biorąc debiutem - to pierwsza pełnowymiarowa nowela Dena Patricka, który wcześniej opublikował kilka krótkich pozycji związanych z grami RPG i bitewnymi. Książka ma stanowić zaczątek dłuższego cyklu, oczywiście daty wydawania kolejnych części nie są jeszcze znane. Pierwszy tom sprawdza się jednak wystarczająco dobrze jako zamknięta całość - zakończenie nie zawiesza nas nad przepaścią i nie sprawia, że przeżywamy męki wyczekując kontynuacji, tak jak się to dzieje chociaż we wciąż nieukończonej "Grze o tron".

Brawa dla autora za stworzenie wyrazistego i interesującego tła. Scenografia stanowi ciekawy koktajl renesansowych i barokowych smaczków, to wszystko utrzymane głównie w tonacji włoskiej jeśli chodzi o nazewnictwo i doprawione bardzo solidną porcją mroku i groteski. Wyobraźcie sobie XVI-wieczną Wenecję lub Florencję w krzywym zwierciadle Tima Burtona... Taka mieszanka mnie przekonuje, przedstawiony świat jest naprawdę klimatyczny i chce się w nim przebywać razem z równie interesującym głównym bohaterem. Lucien, bo tak właśnie brzmi jego imię, należy do tak zwanych orfano, pojawiających się nie wiadomo skąd porzuconych dzieci, których ciała są dziwacznie zniekształcone. Takich osobników w krainie zwanej Landfall żyje obecnie kilkoro, z jednej strony otoczeni są pogardą, z drugiej zrodzonych ze strachu szacunkiem. Wiadomo, że orfano przeznaczono jakąś szczególną rolę, przysługuje im najlepsza edukacja i wszelkie wygody, co wynika z bezpośrednich instrukcji samego króla. Problem w tym, że zamiary władcy wobec podrzutków są okryte tajemnicą - od niepamiętnych czasów nie widział go na oczy nikt oprócz bezimiennego sługi zwanego majordomo.

Nasz Lucien ma więc na głowie całkiem sporo. Musi lawirować pomiędzy śmiertelnie niebezpiecznymi intrygami głównych szlacheckich rodów, radzić sobie z intensywną nauką i jeszcze bardziej niebezpiecznymi testami, w których można stracić nie tylko honor ale i życie, uporać się z pierwszym młodzieńczym zauroczeniem, które nijak ma się do politycznych zamiarów jego protektorów, lecz przede wszystkim pragnie odkryć tajemnicę swojego pochodzenia i swojej odmienności. Z tego wynika oczywiście mnóstwo różnych komplikacji, które ja osobiście z dużą przyjemnością śledziłem.

A więc debiut na naprawdę wysokim poziomie. Książka nie jest jednak bez wad. Mi bardzo przeszkadzał tok narracji, polegający na tym, że co rozdział następuje przeskok w czasie - raz do 'współczesności', raz do wczesnej młodości i dzieciństwa Luciena. Zamiast kreować napięcie, sprawia to że struktura opowieści staje się szarpana i chaotyczna. Jest to zjawisko na tyle upierdliwe, że moją osobistą ocenę obniżam o cały punkt. A więc...

... ostateczna ocena: 4/6



środa, 2 kwietnia 2014

Przygód degenerata ciąg dalszy. Dan Abnett & Mike Lee "Bloodstorm".

Dan Abnett & Mike Lee "Bloodstorm"
(The chronicles of Malus Darkblade #2)

data pierwszego wydania: 27.12.2005 r.
stron: 413
przeczytane: 23.03.2014 r.

Całkiem niedawno miałem wielką przyjemność opisywać pierwszy tom tej zaskakująco dobrej serii - recenzja TUTAJ. Zaskoczenie bierze się stąd, że tzw. "fluff", czyli - mocno uogólniając - książki pisane jako rozwinięcie uniwersum znanego z gry komputerowej czy planszowej, to zazwyczaj literatura lotów co najwyżej średnich, a i to w rzadkich przypadkach. Tymczasem "Kroniki Malusa Darkblade" to fantasy trzymające doskonały poziom. Dzieje się tak po pierwsze za sprawą niezwykle wciągającej fabuły - powieść drogi w połączeniu z realiami Warhammera i niezwykle dynamicznym tempem narracji to mieszanka wybuchowa. Nie mniej istotny jest fakt, że autorzy "Bloodstorm" zdecydowanie znają się na swojej robocie, piszą barwnie i po prostu ładnie, co w tych rejonach gatunkowych jest w miarę rzadkim zjawiskiem.

Malus Darkblade, nasz tytułowy anty-bohater, kontynuuje rozpoczętą w pierwszym tomie przygodę. Tym, którzy jeszcze nie zapoznali się z "The Daemon's Curse" nie chcę psuć zabawy, więc powiem tylko, że historia dotyczy poszukiwań kilku magicznych artefaktów, na których zdobycie Malus ma naprawdę niewiele czasu... Jeśli nie zdąży, czeka go los milion razy gorszy od śmierci. Pierwszy z tych tajemnicznych przedmiotów ukryty jest na wyspie, która dziwnym trafem stanowi siedlisko kultystów chaosu, siejących postrach na okolicznych morzach. Jak przebić się przez ten zabójczy kordon? I jakie inne pułapki kryje wyspa? Skąd wziąć flotę, która pozwoli na zorganizowanie tak niebezpiecznej misji? I jak przetrwać intrygi, które oplatają Hag Graef? Otaczają one miasto mrocznych elfów niczym ciasna pajęczyna, a Darkblade jak na złość zawsze trafia w sam środek tego splotu.

Mamy więc pełnokrwistą powieść akcji. Moja żona zawsze mówi, że są to książki "dla chłopców" - w dużej mierze ma rację. Jeśli oczekujecie dogłębnej analizy psychiki bohaterów oraz skomplikowanych relacji interpersonalnych to czym prędzej uciekajcie. Jeśli jednak macie ochotę na trochę bezpretensjonalnej rozrywki opartej o spektakularne sceny bitew czy pościgów, to gorąco zachęcam - w tej kategorii książka zdobywa zasłużone "pięć plus".

Moja ocena: 5+/6



poniedziałek, 17 marca 2014

W poszukiwaniu mrocznych doznań. Michelle Paver "Cienie w mroku".

Michelle Paver "Cienie w mroku"
oryg. "Dark Matter"

data pierwszego wydania: 01.09.2011 r.
stron: 252
przeczytane: 15.03.2014 r.


Współczesna kultura masowa zaaplikowała nam bezlitośnie skuteczne znieczulenie. Straszne filmy, brutalne gry i prześciganie się w epatowaniu grozą – to wszystko sprawiło, że nowe treści odbieramy w nieco rozmyty sposób i to, co przerażało naszych dziadków albo rodziców odbieramy wyłącznie jako "nastrojowe" i "klimatyczne". Próg bólu przesuwa się coraz dalej i tym samym coraz trudniej o dobry horror. A już najbardziej pod górę mają książki, które nie mogą sięgnąć po proste, efekciarskie triki możliwe do zastosowania w bardziej nowoczesnych mediach. 


Niestety cierpię z tego powodu od niepamiętnych czasów – po prostu okropnie ciężko mnie nastraszyć. W moich nowożytnych dziejach jestem sobie w stanie przypomnieć właściwie tylko jeden przypadek, gdzie komuś się to udało. Jest otóż sobie pewna gra komputerowa zatytułowana “Amnesia – The Dark Descent”. Polecam ją wszystkim gruboskórnym, jest iście szatańska. Ministerstwo zdrowia powinno jej zakazać ze względu na ryzyko zawałów i chorób psychicznych. Polecam ale na własną odpowiedzialność. 

OK, tyle o grach, co z literaturą? Tu jest już gorzej. Podobało mi się “Lśnienie”, jestem wielkim fanem Lovecrafta, lubię też Barkera czy .... Ale właśnie – lubię, podobało. Żadna z tych książek nie wywołała u mnie nawet dreszczyka emocji, chociaż oceniam je obiektywnie bardzo wysoko i miałem gigantyczną frajdę z ich czytania. Czy jest więc jeszcze jakakolwiek nadzieja? Szczerze mówiąc wątpię, co wcale nie przeszkadza mi w testowanu kolejnych mrocznych opowieści. Tym razem (zupełnie przypadkowo – takie to uroki Amazona) na warsztat trafia “Dark matter” autorstwa Michelle Paver. 

Do zakupu tejże książki skusił mnie fakt, że opowiada ona o losach pewnej arktycznej wyprawy. Uwielbiam zimę i trzaskający mróz – to po pierwsze, po drugie wydaje mi się, że skutem wiecznym lodem odludzia północy, gdzie słońce nie wstaje przez kilka miesięcy w roku, to idealna scenografia dla horroru. Co prawda jakiś czas temu miałem okazję czytać “Terror” Dana Simmonsa (moja opinia tutaj), tam fabuła również toczy się daleko za kołem podbiegunowym, ale z różnych przyczyn jest to książka dość kiepska. Tym razem na szczęście udało się! Autorka stanęła na wysokości zadania i doskonale oddała atmosferę bezdusznej pustki, gdzie jest tylko lód, skały i wiatr. Powieść traktuje o zorganizowanej w 1937 roku ekspedycji na Spitzbergen, w której skład wchodzi trzech młodych Brytyjczyków. Jeden z nich, Jack Miller, przedstawiciel społecznych nizin, gnany w świat przez potrzebę zmiany swojego niezbyt udanego życia, bardzo chce sobie jak i swoim lepiej sytuowanym towarzyszom udowodnić, że można na nim polegać i że odwagi mu nie brak. Dlatego kiedy pojawiają się nieoczekiwane komplikacje grożące niepowodzeniem całej wyprawy, nasz bohater decyduje się pozostać sam w badawczej stacji na Gruhuken i doprowadzić projekt do pomyślnego końca. 

Mamy więc obóz na krańcu świata. Mała drewniana szopa, w niej posłania, piecyk, kilka podstawowych mebli, zapasy żywności i inne akcesoria. Wokół setki kilometrów niczego – śnieg, lód, woda, skały. Na zewnątrz chatki jedyni towarzysze – psy pociągowe. Zapada polarna noc i wszystko pogrąża się w absolutnej ciemności. Członków ekspedycji niepokoją ich dziwne sny, niepokoją ich tajemnicze i niejednoznaczne ostrzeżenia przekazywane przez norweskiego wilka morskiego. Prawdziwe problemy zaczynają się jednak, gdy Miller pozostawiony sam sobie na odludziu odkrywa, że ma tajemniczego gościa... To tak w uproszczeniu. Fabuła jest naprawdę ciekawa, napięcie budowane w doskonały sposób a zakończenie nie pozostawia niedosytu.

Tak więc pomimo mojej już chyba nieuleczalnej znieczulicy książka zrobiła na mnie bardzo pozytywne wrażenie, niejednokrotnie wywołując przyjemny dreszczyk emocji. Polecam!

Moje ocena: 5/6 

piątek, 14 marca 2014

Warhammerowe smakowitości. Dan Abnett & Mike Lee "Daemon's curse".

Dan Abnett, Mike Lee "Daemon's curse"
(The chronicles of Malus Darkblade #1)

data pierwszego wydania: 07.06.2005 r.
stron: 414
przeczytane: 13.03.2014 r.

Wyimaginowany świat Warhammera narodził się w pierwszej połowie lat 80., początkowo jako tło dla figurkowej gry bitewnej by chwilę później ewoluować również w "papierowy" system roleplaying. Grupka kreatywnych Anglików, w których głowach zakiełkowała wizja Starego Świata, Imperium i czterech pragnących absolutnej dominacji potężnych bogów chaosu, nie spodziewała się wtedy na pewno, że ich twór stanie się kultowy i że wokół Warhammera wyrośnie niemal cała gałąź przemysłu, trzymana obecnie w garści przez giełdową spółkę Games Workshop.

Realia Warhammera to dość klasyczne fantasy z środkiem ciężkości przesuniętym zdecydowanie w mroczną stronę. Autorzy systemu nie szukali za wszelką cenę oryginalności, w wielu aspektach czerpiąc z chociażby Tolkiena a geografię opierając o rzeczywisty układ kontynentów. Jednak poprzez maniakalne wręcz zamiłowanie do historycznych, religijnych i kulturowych szczegółów stworzyli wspaniały i unikatowy świat, idealnie wręcz nadający się do snucia bezpretensjonalnych przygodowych opowieści. Nic dziwnego więc, że powstało wiele książek, których akcja rozgrywa się w przeróżnych rejonach Starego Świata. Na obecną chwilę jest ich lekko licząc ponad siedemdziesiąt, mocno zróżnicowanych pod względem poziomu literackiego. Część z nich to miernej jakości pulp fantasy, w tym przypadku mamy jednak do czynienia z prawdziwym rodzynkiem.

Głównym bohaterem książki jest osobnik o wdzięcznym imieniu Malus Darkblade. Należy on do rasy mrocznych elfów, charakteryzującej się wyjątkowym okrucieństwem, zamiłowaniem do przemocy, tortur i skrytobójczych gier. A więc tym razem będziemy obserwować wydarzenia z perspektywy "tego złego" – interesująca odmiana. Darkblade pochodzi z najwyższych kręgów elfickiej szlachty, jednakże jako najmłodszy syn i do tego bękart, zajmuje delikatnie mówiąc niekorzystną politycznie pozycję. Nasz heros opętany jest jednak żądzą władzy oraz zdominowania lub zgładzenia stanowiącego konkurencję rodzeństwa. Aby osiągnąć ten cel, podejmuje niebezpieczną wyprawę mającą na celu zdobycie kontroli nad pewnym magicznym artefaktem. A więc fabuła niczym z Conana Barbarzyńcy, całość opakowana w formę powieści drogi. Malus wraz ze swymi sojusznikami przemierza mroczną i niepokojącą krainę mrocznych elfów oraz wynaturzone i niebezpieczne Pustkowia Chaosu, tocząc po drodze krwawe bitwy, rozwiązując zagadki, intrygując, zwiedzając tajemnicze ruiny, uciekając przed pogonią – jednym słowem ma pełne ręce roboty. Akcja podąża w zawrotnym tempie od jednej przygody do drugiej, nie dając czytelnikowi nawet chwili oddechu. Zakończenie jest dość zaskakujące i ciekawe, a co istotne – otwiera drogę do kolejnych czterech tomów opowieści za które ja już czym prędzej się zabieram.

Tyle moich bynajmniej nie obiektywnych zachwytów – jako zdeklarowany miłośnik wszystkiego co z Warhammerem związane nie mógłbym tej książce wystawić innej oceny niż "bardzo dobra". Czy jednak jest to dobra powieść dla kogoś niewtajemniczonego? To miłe zaskoczenie, ale raczej tak. Co prawda w literaturze tego typu brak tak zwanej ekspozycji – autor słusznie zakłada że 99.9% czytelników będzie wiedziało jaki stwór kryje się pod nazwą “cold one” albo kim są Bretończycy – jednak w tym konkretnym przypadku nacisk położony jest na akcję i nieznajomość realiów nikogo nie dyskwalifikuje, poza tym wiele rzeczy da się wywnioskować z kontekstu. Mogę więc śmiało polecić powieść każdemu kto ma ochotę spróbować “prawdziwej” fantastyki – takiej z magią i mieczem.

Moja ocena: 5+/6


piątek, 7 marca 2014

Strachy na lachy. David Annandale "Gethsemane Hall".

David Annandale "Gethsemane Hall".

data pierwszego wydania: 04.09.2012 r.
stron: 304
przeczytane: 07.03.2014 r.

Motyw nawiedzonego domu przewijał się w książkach, filmach i grach niezliczoną ilość razy. Jest coś niezwykle pociągającego w wizji zaszytego w ciemnym lesie zwalistego wiktoriańskiego gmachu, w którym rozlegają się zagadkowe dźwięki, nocą słychać szepty i kroki w pustych pokojach a schody zamiast do piwnicy prowadzą w ciemną otchłań. Kilku autorom udało się tę wizję zaserwować w perfekcyjny sposób. Shirley Jackson w klasycznym “The Haunting of Hill House” czy Stephen King w “Lśnieniu” udowadniają, że bazując na naprawdę prostym schemacie można osiągnąć doskonały efekt i stworzyć książkę, którą kolejni czytelnicy będą się zachwycać przez dziesięciolecia. Znacznie łatwiej jest jednak takie przedsięwzięcie spaprać.

“Gethsemane Hall” to niestety dobry przykład horroru mocno nieudanego. Książka kuleje pod wieloma względami. Po pierwsze – automatyczna dyskwalifikacja za umiejętności pisarskie, które są wyjątkowo kiepskie. Pan Annandale pisze niezgrabnymi, kwadratowymi zdaniami i miesza w dziwaczny sposób konwencje, stara się silić na przyciężką, gotycką stylizację, po to aby za chwilę upchnąć w tekście pseudozabawny wtręt w stylu amerykańskich komedii. Okropne. Fabuła stoi na podobnym, niskim poziomie – pierwsza połowa opowieści jest znośna i jako czytadło z dreszczykiem do wieczornej herbaty sprawdza się nawet akceptowalnie. Pobudki bohaterów, które skłoniły ich do zagłębienia się w tajemnice upiornego Gethsemane Hall należy co prawda traktować z przymrużeniem oka, ale w tego typu opowieści powierzchowność postaci potencjalnie nie przekreśla dobrej zabawy. Dalej jednak autor wpada w mocno dziwaczne rejony, sięgając po wątki religijne i filozoficzne, co zupełnie mu nie wychodzi, ostatecznie otrzymujemy więc bełkot uwieńczony absurdalnym zakończeniem.

Dłużej nad tym tytułem pastwić się nie będę - ogólnie rzecz biorąc wystawianie książkom negatywnych opinii nie sprawia mi żadnej przyjemności, bo zdaję sobie sprawę, że autor “chciał dobrze” i że włożył w całe przedsięwzięcie niezerową ilość pracy. Dlatego opuśćmy już zasłonę milczenia i do zobaczenia przy następnej, lepszej lekturze. Aha, żeby nie było całkiem negatywnie, okładka jest niezwykle sugestywna i estetyczna, może to jakieś pocieszenie...


Moja ocena: 2-/6

wtorek, 4 marca 2014

Im dalej, tym lepiej. Steven Erikson "Bramy Domu Umarłych".

Steven Erikson "Bramy Domu Umarłych".

data pierwszego wydania: 01.02.2005 r.
stron: 864
przeczytane: 03.04.2014 r.

Pod koniec stycznia tego roku przyszło mi się zmierzyć z pierwszym tomem gigantycznej sagi Stevena Eriksona. Moje wrażenia znajdują się tu [LINK]. Ujmując sprawę w skrócie – specjalnie zachwycony nie byłem, książka przytłaczała swoim nieprawdopodobnym zagmatwaniem i brakiem tak zwanej ekspozycji – autor rzuca nas od razu na głęboką wodę, otwiera niezliczoną ilość wątków, odwołuje się do historycznej wiedzy, której jeszcze nie mamy i każe poszukiwać różnych ukrytych niuansów w pozornie nieistotnych zdaniach. To wszystko zostało doprawione co najwyżej przeciętnym warsztatem pisarskim. W efekcie tom numer jeden otrzymał szkolną tróję, a za drugi zabrałem się dając Eriksonowi spory kredyt zaufania – gdybym nie natrafił na pełne zachwytu recenzje kolejnych tomów, pewnie dałbym sobie spokój.

Na szczęście okazało się że jest lepiej... Znacznie lepiej. “Bramy Domu Umarłych” to kawałek naprawdę przyzwoitej fantastyki. Stopień komplikacji co prawda w niczym nie ustępuje “Ogrodom księżyca”, lecz tym razem opowieść płynie w znacznie bardziej elegancki sposób. Widać że Erikson podczas pisania tomu pierwszego wiele się nauczył i dojrzał jako autor. Dostrzec można olbrzymią poprawę przede wszystkim na polu stylistycznym, wcześniej było pod tym względem – nie bójmy się tego słowa – okropnie. Tym razem da się czytać bez zgrzytania zębami, a wręcz mamy kilka fragmentów naprawdę udanych i zapadających w pamięć. Pisarz szczególnie dobrze czuje się w scenach o dużej skali, pełnych heroicznego rozmachu – nie bez powodu “Malazańska księga poległych” zalicza się do nurtu “epic fantasy”. Co w praktyce oznacza gigantyczne bitwy z tysiącami poległych, potężną magię kształtującą czas, przestrzeń i żywioły, ruiny cywilizacji i legendy liczące sobie kilkaset tysięcy lat, starcia bogów i demonów...

Fabuła książki bezpośrednio nawiązuje do “Ogrodów księżyca”, jednak z umęczonego wojenną kampanią Genabackis przenosimy się jednak tym razem w całkiem inny rejon świata, poznajemy nowych bohaterów i włączamy się w nowe wątki. Osią wydarzeń jest rewolta która wybucha na kontynencie Siedmiu Miast i która ma na celu rozprawienie się z narzuconą przez Imperium Malazańskie okupacją. Na czele rewolty stoi apokaliptyczna bogini, wokół gromadzą się zmiennokształtni, magowie i wreszcie bogowie, rozgrywający swoją ponadczasowę grę szachów. Osłabione i zdziesiątkowane siły Imperium ruszają w ich ostatnią wędrówkę mającą ocalić niewinnych cywili przed rewolucyjnym gniewem, wędrówkę która przejdzie do historii jako Sznur Psów, a przewodzący malazańskim siłom Coltaine stanie się żywą legendą. Streszczenie wszystkich wątków mogłoby zająć kilkanaście stron i nie ma sensu w tym miejscu zagłębiać się w szczegóły, powiem tylko że coraz większe wrażenie zaczyna na mnie robić nieprawdopobna skala opowieści. Wszystko łączy się ze wszystkim, fakty splecione są w nieprawdopodobnie misterną pajęczą sieć obejmującą kilka kontynentów i kilkadziesiąt tysięcy lat historii. A przede mną jeszcze osiem tomów...

A więc przesądzone – czytam dalej i w niedalekiej przyszłości podzielę się wrażeniami z kolejnych części. Dodam jeszcze tylko, że o mojej pozytywnej opinii na temat książki ostatecznie zadecydowało zakończenie, które jest naprawdę spektakularne – wątki misterne plecione przez blisko 900 stron zderzają się w wybuchowym, malowniczym i pełnym dramatyzmu finale.

Moja ocena: 4/6

poniedziałek, 3 marca 2014

Debiut jakich mało. Patrick Rothfuss "Imię wiatru".

Patrick Rothfuss "Imię wiatru".

data pierwszego wydania: 27.03.2007 r.
stron: 662
przeczytane: 22.02.2012 r.

Patrick Rothfuss objawił światu swoją debiutancką powieść zatytułowaną “Imię Wiatru” stosunkowo niedawno, bo w 2007 roku. Świat błyskawicznie oszalał. Autor praktycznie w momencie przebił się na salony i dziś jego dzieło jest wymieniane jednym tchem obok “Władcy pierścieni” czy “Gry o tron” jako najściślejsza czołówka fantastyki – wystarczy spojrzeć chociażby na niedawno sporządzony ranking na portalu reddit [KLIK] tudzież listy przebojów na stronie goodreads [KLIK]

Często spotykaną w recenzjach książek fantasy praktyką stało się porównywanie danej pozycji do “Imienia Wiatru”, tak jakby był to jakiś niewzruszony niczym centrum wszechświata punkt odniesienia. Nie wierzycie? Poszperajcie trochę po anglojęzycznych stronach książkowych. Być może niedługo dojdzie do tego, że literaturę gatunku będzie oceniać się nie w gwiazdkach czy punktach ale w “Rothfussach”. Ile w tym wszystkim zdrowego rozsądku a ile zwykłego wariactwa, któremu łatwo ulegają ludzkie masy? Postarajmy się sprawdzić.

Recepty Rothfussa na medialny i komercyjny sukces należy przede wszystkim szukać we wspólnych korzeniach z... przygodami Harry'ego Pottera. “Imię Wiatru” w wielu aspektach przypomina łudząco przebojową serię J.K. Rowling. Angole mają na tego typu utwory wdzięczną nazwę - “coming-of-age story”, co oznacza że tropami bohatera podążamy od lat szczenięcych aż po dorosłość, biorąc udział w jego przygodach, rozterkach, edukacji i pierwszych romansach. W tym przypadku obserwujemy dokonania niejakiego Kvothe – osobnika, którego historia jest pogmatwana i pełna zwrotów, który swoimi działaniami zmienił losy świata i który z jakiegoś powodu zwany jest Królobójcą . Kvothe relacjonuje historię swego życia z perspektywy czasu – poznajemy go w roli skromnego karczmarza, szukającego zapomnienia w ukryciu przed światem i przed ciągnącą się za nim famą. Nie wiemy co tak naprawdę zrobił Kvothe, dlaczego jego imię budzi szacunek i strach, dlaczego w oczach niektórych jest niemal półbogiem – ten aspekt narracji jest naprawdę fenomenalny i sprawia, że od książki nie można się odkleić. Ja przynajmniej za wszelką cenę chciałem dowiedzieć się, co sprawiło, że potężny mag-legenda zaszył się pod fałszywym imieniem na zapomnianym przez wszystkich zadupiu w niezbyt uczęszczanej gospodzie i na jakiekolwiek próby grzebania w jego przeszłości reaguje w jednoznacznie negatywny sposób. Z góry uprzedzam, że odpowiedzi na to pytanie brak - “Kroniki Królobójcy” w zamyśle autora mają być trylogią, trzecia i finałowa część póki co nie ujrzała jeszcze światła dziennego, choć niewykluczone że ukaże się w 2014 roku. Mnie czekanie na ostatni tom doprowadza niemal do szału...

Wróćmy do naszego superbohatera. Dlaczego superbohatera? Ano dlatego, że Kvothe od swoich najwcześniejszych lat szczenięcych jest cudownym dzieckiem, obdarzonym niezwykłymi talentami. Wszystko czego się dotknie, zmienia się w przysłowiowe złoto, jest geniuszem sztuki, magii i nauki – wiem że ta cecha niektórych czytelników irytuje i uważają że autor nieco przesadził ze wspaniałością swego protagonisty. Ja zasadności tych zarzutów nie dostrzegam i zupełnie się z nimi nie zgadzam – Kvothe to fascynująca i barwna postać właśnie za sprawą swojej przejaskrawionej doskonałości – ale przytaczam je tu dla porządku. Wszechpotężne talenty akademicko-artystyczne równoważone są przez inny niebagatelny talent do pakowania się w kłopoty i przysparzania sobie wrogów. Kvothe przyciąga problemy jak magnes, do tego ma delikatnie mówiąc niełatwy charakter, w wyniku czego jego młodość stanowi pasmo komplikacji, nieszczęść i konfliktów. Większość tych perypetii ma związek z magicznym Uniwersytetem – nasz młodzieniec ma w życiu jeden cel, któremu podporządkowane jest wszystko inne – od najwcześniejszych lat szczenięcych chce zostać czarodziejem i poznać tytułowe “imię wiatru”. Już wiecie co miałem na myśli wspominając o Potterze. Tyle że w tym przypadku mamy Pottera dla dorosłych.

Widzicie więc, że nie oryginalność stanowi o sile tej książki – można śmiało powiedzieć “to już było i to nieraz”. Skąd w takim razie zachwyty, pieśni pochwalne i grono fanów? Odpowiedź tkwi w absolutnej i nieziemskiej perfekcji Rothfussa. Mogę śmiało powiedzieć, że pisarz ten ma niewyobrażalny talent, z którym rodzi się jeden człowiek na sto milionów. Podobny dar posiada Stephen King – jego powieści są czasem banalne, rzadko ambitne i w wielu przypadkach bazują na tanich efektach specjalnych, jednak facet ten ma tak niezwykły dar opowiadania, że zapominamy o wszelkich intelektualnych pretensjach i innych snobizmach i czytamy z zapartym tchem do piątej rano. Wirtuozeria ta przejawia się wszędzie – w charakteryzacji bohaterów, w dialogach, w tym jak opakowana i podana jest fabuła. Nie umiem rozłożyć tej konkretnej książki na czynniki pierwsze i pokazać dokładnie palcem, co konkretnie Rothfuss zrobił dobrze, raczej powiedziałbym że dobrze zrobił wszystko...

Na koniec recenzji powiem Wam jeszcze tylko, że raz na kilka lat zdarza mi się taka lektura, której za nic w świecie nie chcę kończyć – bo obawiam się, że potem nic już nie będzie takie samo i być może nic już mnie tak bardzo nie zachwyci. Niech ta myśl posłuży za podsumowanie.


Ocena może być tylko jedna: 1 Rothfuss czyli 6+/6


piątek, 14 lutego 2014

Z Berlina do Wrocławia. Philip Kerr "Marcowe fiołki" vs. Marek Krajewski "Śmierć w Breslau".

Philip Kerr "Marcowe fiołki"
data pierwszego wydania: 1989 r.
stron: 256
przeczytane: 24.11.2013 r.
Marek Krajewski "Śmierć w Breslau"
data pierwszego wydania: 1999 r.
stron: 212
przeczytane: 14.01.2014 r.
W dzisiejszym odcinku będzie nieco inaczej... Na warsztat trafią tym razem dwie książki, które na pierwszy rzut oka mogą się wydawać łudząco podobne. Diabeł jak zwykle tkwi jednak w szczegółach, dlatego przyjrzyjmy się bliżej i może nawet spróbujmy wytypować zwycięzcę polsko-brytyjskiego pojedynku.

Obie pozycje to najczystszej krwi kryminały z mocnym zacięciem noir. Obie są mocno osadzone w realiach historycznych, które często wysuwają się na pierwszy plan, zamiast stanowić tło właściwej opowieści. Obie umiejscowiono dokładnie w tej samej epoce, tyle że w różnych częściach Europy. Przenosimy się w czasie do lat trzydziestych ubiegłego wieku, do momentu gdy po wielu zmaganiach władzę w Niemczech ostatecznie przejął Hitler i rozpoczął budowę swej gigantycznej machiny terroru. Philip Kerr rzuca nas wprost do jaskini smoka, do samego Berlina, w którym toczą się zabójcze machinacje Fuhrera i otaczających go nazistowskich notabli. Marek Krajewski z kolei jako scenografię wybiera peryferia III Rzeszy – malowniczy i klimatyczny Wrocław (tym, którzy nie interesują się zbytnio historią przypominam że NIE było to w owych czasach polskie miasto). Pierwsza zasadnicza różnica pojawia się więc na poziomie miejsca akcji. Przy czym u Krajewskiego miejskie tło jest oddane o wiele bardziej klimatycznie, Berlin Kerra jest w moim odczuciu raczej zbiorem nazw ulic i placów.

Znacznie większy rozjazd pomiędzy autorami następuje w kwestii głównych bohaterów. Mamy tu dwa niemal przeciwstawne bieguny. Z jednej strony (u Kerra) pojawia się Bernie Gunther, detektyw prawy i moralny - jak na realia w których przyszło mu żyć. Bernie oczywiście jak na przystało na prawdziwego twardziela z klasycznego kryminału epatuje cynizmem i szorstkością oraz nie stroni od tytoniu i alkoholu, lecz w gruncie rzeczy jest dobrym i honorowym facetem, o czym świadczy chociażby to, że odszedł ze służby w policji gdy stery w niej przejęła nazistowska partia. Detektyw Gunther chciałby, aby świat był trochę lepszy, ale jest realistą i zdaje sobie sprawę, że nie jest to do końca możliwe. W sytuacji dwuznacznej będzie się jednak starał wybrać mniejsze zło. Po drugiej strony barykady mamy za to radcę Eberharda Mocka, zastępcę szefa wrocławskiego wydziału kryminalnego, osobnika będącego – nie bójmy się tego określenia – wyjątkowym sukinsynem. Mock nie przejmuje się jakoś szczególnie kwestiami etycznymi. Gdy jest mu to na rękę, współpracuje z nazistowskimi aparatczykami nie odczuwając przy tym szczególnego dyskomfortu. Nie cofa się przed przemocą, czasem nawet nie do końca uzasadnioną – jego arsenał metod śledczych obejmuje szantaż, zastraszanie czy wreszcie klasyczne mordobicie w asyście świecącej po oczach lampy i amatorskie zabiegi dentystyczne. W wolnych chwilach Mock je, pije, pali lub wybiera się do podwrocławskiego burdelu, w którym jako stały klient posiada liczne przywileje. Niezwykle ciekawe przebiega też jego ścieżka kariery – wysokie stanowisko osiąga nie tyle dzięki sumiennej pracy detektywistycznej, co poprzez protekcję i układy, a decyzja jaką podejmuje Mock już pod koniec pierwszej części książki, decyzja która ma zapewnić mu spektakularny służbowy awans, to prawdziwa moralna katastrofa. Ale bez spoilerów... zdradzę tylko, że jest to naprawdę spektakularne zagranie Krajewskiego i dzięki temu “Śmierć w Breslau” wysuwa się w naszym porównaniu na prowadzenie – 1:0. Jakby komuś mało było Mocka, to dostajemy w pakiecie również występującego gościnnie berlińskiego gliniarza – Herberta Anwaldta – który bynajmniej nie jest członkiem chłopięcego chóru kościelnego.

Nieco odmienny charakter mają też kryminalne sprawy będące przedmiotem obu powieści. “Marcowe fiołki” traktują o przypadku względnie 'normalnym' – jest kradzież, jest zabójstwo, do tego nieco polityki i intryg. Historia jest w miarę ciekawa ale nie wykracza jakoś specjalnie poza utarte schematy gatunku, nie porywa i nie zostaje zbytnio w pamięci. “Śmierć w Breslau” w tym przypadku znów pokazuje pazur – punktem zaczepienia fabuły jest wyjątkowo brutalne morderstwo o na pierwszy rzut oka rytualnym charakterze, w sprawę zaplątana wydaje się być jakaś tajemnicza sekta, kult czy organizacja, krótko mówiąć, jest mrocznie, krwawo i niejasno. I bardzo interesująco. Opowieść jest też o wiele zgrabniej prowadzona, z większym wyczuciem tempa oraz tego jakie informacje podawać na tacy a jakie zasłaniać i zostawiać na potem. Kolejny punkt dla Krajewskiego.

Autorów dzieli również przepaść pod względem stylu. Kerr, mówiąc najprościej, stara się 'pisać Chandlerem'. Dla tych, którzy zetknęli się już z przygodami Philipa Marlowe'a porównanie jest jasne, jeśli zaś nie mieliście okazji, służę szybkim wyjaśnieniem. Otóż chodzi o prozę, która jest nafaszerowana przyciężkimi metaforami jak pechowy gangster ołowiem. O proszę, sam napisałem Chandlerem, teraz już wszystko jasne! Problem polega na tym, że autor zwyczajnie przegina i w pewnym momencie taka maniera wychodzi już człowiekowi bokiem, Chandler to klasyk i w jakiś magiczny sposób robi to z lekkością, tak że nawet groteskowe fragmenty uchodzą mu na sucho, jednak co wolno wojewodzie... Tak czy inaczej, jeśli chodzi o styl, Kerr jest miejscami mocno upierdliwy. Krajewski pisze znacznie lepiej, bardziej plastycznie i naturalnie, ma talent do budowania naprawdę zapadających w pamięć scen. Ale żeby nie było, jego warsztat też nie jest pozbawiony wad. Mnie nieco irytował wszechobecny tzw. 'food porn' – każdy szczegół ma w założeniu dodawać klimatu i kolorytu, na początku ozdobniki związane z przedwojenną kuchnią i świdnickim piwem cieszą, ale ile razy można czytać rozległy opis węgorza w koprze lub szpinaku z jajkami, to lekko karykaturalne. Nie przesadzam i nie czepiam się drobiazgów, u Krajewskiego jest tego naprawdę sporo i przygotujcie się na kurs kulinarny niczym u Gordona Ramsay'a. Mimo tych kuchennych koszmarów Krajewski wygrywa i wysuwa się na mocne prowadzenie.

Tak wiec wygląda na to, że mamy zdecydowanego zwycięzcę. Oczywiście obie książki mogę polecić – jeśli macie czas. Jeśli macie go nieco mniej – wybierzcie Krajewskiego, jest zwyczajnie lepszy.

Moja ocena: Śmierć w Breslau 5-/6, Marcowe fiołki 3/6


poniedziałek, 10 lutego 2014

Tropem Sapkowskiego. Marcin Mortka "Miecz i kwiaty. Tom 1."

Marcin Mortka. "Miecz i kwiaty. Tom 1."

data pierwszego wydania: 2008 r.
stron: 472
przeczytane: 10.02.2014 r.

Schyłek XII wieku. W Ziemi Świętej balans sił przechyla się na niekorzyść krzyżowców. Za sprawą Salah ad-Dina, genialnego stratega, którego można by nazwać islamskim Napoleonem, europejskie rycerstwo ponosi miażdżącą klęskę pod Hattinem. Większość terytorium Outremer trafia pod kontrolę saracenów, pod kontrolą chrześcijan pozostaje tylko niewielki kawałek wybrzeża. Rozpoczyna się desperacka walka o utrzymanie tego ostatniego bastionu, podczas gdy w Europie trwają przygotowania do trzeciej krucjaty, na której czele staną królowie największych politycznych i militarnych potęg – Fryderyk Barbarossa, Filip II August oraz Ryszard Lwie Serce.

Tyle historycznych realiów, od tego momentu rytm dyktuje wyobraźnia autora. Poznajcie Gastona de Baideaux, naiwnego i łatwowiernego szlachica z ubogiego rodu, który w towarzystwie księdza i sługi-niemowy wyrusza na wyprawę krzyżową, aby oczyścić się z winy za zbrodnię. Od pierwszych chwil swego pobytu w Tyrze zostaje jednak wplątany w zabójczą grę, w której biorą udział templariusze, ismailiccy asasyni, europejscy możni i pewna przebiegła szlachcianka. Dodajmy do tego szczyptę magii – Gaston nie jest przeciętnym szlachetką, towarzyszy mu pewien nadprzyrodzony byt, którego natura i intencje nie są do końca jasne, w powieści pojawia się także czarodziejka oraz... posłaniec piekieł. Akcja toczy się wartko i bez przestojów, autor zgrabnie zachowuje równowagę pomiędzy intrygą i rąbaniną na miecze i udaje mu się podtrzymywać zainteresowanie fabułą na tyle sprawnie, że 400 stron z kawałkiem mija nie wiadomo kiedy. Tom pierwszy pozostawia wiele kwestii (w tym jedną fundamentalną...) bez odpowiedzi i zdecydowanie wywołuje apetyt na więcej.

Książka budzi bardzo silne i uzasadnione skojarzenia z trylogią o Reinmarze z Bielawy autorstwa Sapkowskiego. W obu przypadkach mamy mocno podkolorowane 'historical fiction', podobny jest sposób prowadzenia narracji a nawet szkic drużyny bohaterów – naiwniak zderzający się z brutalnym światem, siłacz-tępak i cyniczny spryciarz – przypomnijcie sobie Reynevana, Samsona i Szarleja a potem porównajcie ich z Gastonem, Bernardem i Vittorio. Krótkie wstępy poprzedzające każdy rozdział również do złudzenia przypominają “Narrenturm” i kolejne tomy husyckiej trylogii. Ja narzekać z tego powodu na pewno nie będę, bo Sapkowskiego wręcz uwielbiam!

Samo wykonanie w przypadku “Miecza i kwiatów” nie jest jednak aż tak świetne. Nie jestem w stanie przyczepić się do żadnego konkretnego aspektu powieści, bo jest ona zwyczajnie dobra. Brakuje jej jednak, mówiąc kolokwialnie, kopa. “Narrenturm”, “Boży bojownicy” i “Lux perpetua” obfitowały w sceny, po których moja szczęka lądowała na podłodze i byłem gotów paść na kolana przed narracyjnym kung-fu Sapkowskiego. Tutaj autor nie prezentuje aż takich momentów oświecenia, pisze równo i solidnie, ale bez tego nieuchwytnego błysku geniuszu. Co nie zmienia faktu, że po kolejne tomy na sto procent sięgnę i to już niedługo. 


Moja ocena: 4-/6