Drop Down MenusCSS Drop Down MenuPure CSS Dropdown Menu

sobota, 18 stycznia 2014

Bez względu na wszystko. Cormac McCarthy "Droga".

Cormac McCarthy "Droga"

data pierwszeg owydania: 26.09.2006 r.
stron: 301 (edycja cyfrowa Amazon)
przeczytane: 18.01.2014 r.

Tym razem zacznę trochę nietypowo. Chciałbym nawiązać do innej niż literatura dziedziny sztuki, a mianowicie do gier komputerowych, które współcześnie chyba każdy już za sztukę bezdyskusyjnie uznać powinien. Tak się składa, że w połowie 2013 roku ukazała się konsolowa superprodukcja zatytułowana “The Last of Us”, która moim zdaniem wyznacza nowe standardy pod bardzo wieloma względami i szczerze polecam się z nią zapoznać. Gra traktuje o losach cynicznego, brutalnego faceta w średnim wieku, który w wyniku szeregu niefortunnych zdarzeń zostaje opiekunem kilkunastoletniej dziewczynki, z która krok po kroku nawiązuje ojcowską relację. Nie było by w tym może nic specjalnie oryginalnego ani odkrywczego, gdyby nie fakt, że historia ma miejsce dwadzieścia lat po tym, jak świat został praktycznie zgładzony przez pewną podstępną chorobę. Na jego gruzach dzieją się rzeczy wręcz potworne, które każą sobie zadać pytanie, czy warto w ogóle ratować to, co z ludzkiej cywilizacji zostało?

Wspominam o tym dlatego, że książka McCarthy'ego jest pod wieloma względami łudząco podobna – tak naprawdę w dużej mierze stanowiła inspirację dla twórców elektronicznego hitu. “Droga” opowiada o mężczyźnie, który wraz ze swoim bardzo małym jeszcze synkiem przemierza martwe pustkowia w poszukiwaniu... no właśnie, czego? Nasi anonimowi bohaterowie (nigdy nie poznajemy ich imion) podążają zrujnowaną drogą na południe tego, co dawnej było terytorium USA, mając nadzieję że na końcu podróży znajdą cokolwiek, coś co pozwoli im nie oszaleć. Ze wszystkich stron otacza ich pustka – gruzy, zgliszcza, uschnięte i spalone rośliny a przede wszystkim wszechobecny pokrywający wszystko i unoszący się w powietrzu popiół. Co się właściwie stało? Wojna atomowa? Jakiś naturalny kataklizm, meteoryt? Nie wiadomo. Taka właśnie jest forma tej powieści, tajemnicza i zmuszająca do tego żeby pewne rzeczy zgadywać i samemu sobie dopowiadać. Czasy “przed” poznajemy tylko w krótkich i zamazanych retrospekcjach, które niewiele wyjaśniają - może oprócz jednego, bardzo mocnej i bardzo istotnej sceny samobójstwa żony naszego bezimiennego mężczyzny.

Jest to zupełnie inna książka postapokaliptyczna niż chociażby “Bastion” Kinga czy “Przejście” Cronina. Nie mam na myśli nawet formy, która jest bardzo istotna i o której za moment. Chodzi mi o o ogólny klimat i przesłanie. W dotychczas mi znanej literaturze tego nurtu pojawiali się bohaterowie źli i dobrzy, jakiś cel, walka dobra ze złem, nadzieja. Tutaj nie ma niczego, tylko popiół i ruiny, i tak aż do samego końca, który może przynosi jakieś niewielkie światełko w tunelu ale czy na pewno? Nie ma bohaterskich pionierów, którzy próbują na gruzach zbudować utopię. Są tylko ludzie którzy zjadają innych ludzi, strzelają do nich (na wszelki wypadek albo w celach kulinarnych) albo w absolutnie najlepszym przypadku omijają się szerokim łukiem. Świat umarł i to już koniec. Przygotujcie się więc naprawdę na mroczną i depresyjną opowieść, nie żartuję, ostrzegałem.

Wracając do formy, która gdzieś tu nam się już przewinęła. “Droga” jest napisana w nietypowy, bardzo nietypowy sposób. Na usta ciśnie mi się od razu słowo “postmodernistyczny”. Styl jest minimalistyczny, pozbawiony jakichkolwiek ozdobników, nawet tych najprostszych. Nie ma też prawie w ogóle przecinków, dialogi nie są ujęte w cudzysłów, w wersji angielskiej niemal brak apostrofów. Zdania są krótkie, a wypowiedzi składają się z dwóch, trzech wyrazów – zwięzłe treściwe komunikaty. Tak właśnie to z grubsza wygląda. I w tym punkcie zdania na temat “Drogi” są mocno podzielone, jedni twierdzą że to przejaw geniuszu, inni że bufonady, tudzież taniego efekciarstwa. Ja będę książki twardo i zdecydowanie bronił – uważam że tej konkretnej historii nie dało się napisać w żaden inny sposób, surowa i nowoczesna stylizacja jest tutaj kluczowym elementem, daje efekt monotonii i podkreśla szarość, nijakość świata, który poznajemy. Na pewno nie każdemu się taki fason spodoba. Ja na początku miałem – przyznaję się - lekkie wątpliwości ale po trzydziestu czy czterdziestu stronach nagle coś wskoczyło na swoje miejsce i dalej nie mogłem się już oderwać - całość została pochłonięta w jeden dłuższy wieczór. 

Niewiele zastrzeżeń czy wad przychodzi mi do głowy. "Droga" to doskonała książka i w moim prywatnym rankingu na obecną chwilę obejmuje prowadzenie w kategorii "postapokalipsa". 

Moja ocena: 5+/6



czwartek, 16 stycznia 2014

Serial z niespodzianką. Fiodor Dostojewski "Idiota".

Fiodor Dostojewski "Idiota"

data wydania: pierwsza publikacja 1869 r.; grudzień 2009 r. (e-book)
stron: 684
wydawca: Zielona Sowa
przeczytane: 15.01.2014 r.

“Idiota” to powieść obyczajowa... ale jedyna w swoim rodzaju. Są romanse (mnóstwo romansów), salonowe intrygi, skandale i interesy... Obserwujemy je jednak oczami szalonego mistrza psychologii, który uwielbia nurzać się w brudach ludzkiego charakteru. To trochę tak, jakby kolejny sezon jakiegoś brazylijskiego tasiemca o sercowych rozterkach zbuntowanej Dolores powierzono do zrealizowania, dajmy na to, Darrenowi Aronofskiemu. Efekt byłby prawdopodobnie dosyć szokujący i na pewno ocierający się o geniusz.

Właśnie tak jest z “Idiotą”. Fabuła lawiruje wokół skomplikowanych damsko-męskich relacji. Nasz tytułowy bohater, czyli książę Lew Nikołajewicz Myszkin, powraca do Rosji z kuracji w szwajcarskim uzdrowisku, aby uporządkować swoje sprawy majątkowe. Szybko zostaje uwikłany w subtelne gierki bogatych i zblazowanych ludzi, jednak kompletnie nie umie się odnaleźć, jako że z natury jest łatwowierny, szczery, altruistyczny i głęboko przekonany o fundamentalnej dobroci całego świata, a do tego cierpi na epilepsję i spore rozchwianie emocjonalne. Na jego drodze staje Nastazja Filipowna – szalona i demoniczna kobieta, której scharakteryzowanie zabrało Dostojewskiemu istotną część tej książki, w związku z czym ja się go w tym miejscu nawet nie śmię podjąć. Dodajmy do tego niezrównoważonego, mrocznego i na wskroś rosyjskiego Parfiona Rogożyna i w efekcie powstaje wybuchowy trójkąt, który staje się punktem wyjścia dla całego obszernego dzieła.

Bohaterowie są dokładnie tacy, jak należałoby się tego po Dostojewskim spodziewać – wielowymiarowi i oddani w najdrobniejszych szczegółach. Pierwszoplanowi, których grono jest swoją drogą naprawdę szerokie, staną się wam bliscy jak przysłowiowa “własna matka”. Autor wręcz delektuje się każdą ich myślą i gestem. Postaci o charakterze drugoplanowym czy epizodycznym siłą rzeczy mają do swojej dyspozycji mniej miejsca, są za to nakreśleni dynamicznie, zawsze z jakimś zapadającym w pamięć akcentem czy manierą. Prawdziwa wirtuozeria.

Pomiędzy popychaniem do przodu fabuły a zgłębianiem tajników psychiki rosyjskiej magnaterii pisarz znajduje dodatkowo, jak to ma w zwyczaju, niemało czasu na sprawy społeczno-psychologiczne. “Idiota” to książka, która nie jest nawet w połowie tak wypełniona dygresjami i rozważaniami na tematy rozmaite jak “Bracia Karamazow”, mimo to kilka bardzo istotnych spraw zostało mocno wyeksponowane. Obsesyjnie wręcz przejawia się motyw kary śmierci (Dostojewski w wyniku carskich represji za młodu sam o włos uniknął egzekucji, ciekawa to historia i zainteresowanym polecam zapoznanie się z biografią pisarza), są przemyślenia dotyczące ustroju i porządku społecznego (rodzące się w czasach powstawania powieści nurty socjalistyczne i anarchistyczne oraz reformy skostniałego caratu) oraz oczywiście religii.

Elementem o którym koniecznie trzeba wspomnieć jest humor. “Idiota” jest miejscami bardzo zabawny, jedna z początkowych scen, w której generałowa wraz z córkami zabawia się nieco kosztem niezręcznego towarzysko Myszkina, to jeden ze śmieszniejszych kawałków literatury jakie znam. Są to dowcipy oparte o cięty i żywy dialog, a więc takie, jakie lubię najbardziej. Humorystyczno-ironiczny charakter niektórych scen pełni jeszcze dodatkowe zadanie – tworzy mocny kontrast z rozdziałami, w których nikomu bynajmniej do śmiechu nie jest. Balansowanie na granicy kabaretu i tragedii autor opanowane ma doskonale. Z pewnością zwrócicie uwagę na ten fakt, gdy dobrniecie do sceny “niedoszłego samobójstwa” - fantastyczny, pełen napięcia fragment, w którym ironia miesza się z horrorem.

Czas jednak wspomnieć o istotnej w moim odczuciu wadzie. “Idiota” to powieść bardzo nieuporządkowana, gęsta, bałaganiarska wręcz. Dostojewski pracował nad nią w naprawdę trudnym okresie swojego życia, zmagając się z wieloma problemami osobistymi i chorobą – i to widać na każdym kroku. Książka składa się w większości z dialogów lub wewnętrznych monologów, które bohaterowie (w szczególności książę) prowadzą sami ze sobą, wypowiedzi te są chaotyczne, urywane, nierzadko tracące wątek, skaczące z jednej myśli na drugą, luźno powiązaną. Z jednej strony dodaje to realizmu – w końcu jest to historia o losach ludzi o dość pogmatwanej psychice – ale zarazem powoduje, że chwilami czyta się okropnie ciężko.

Biorąc powyższe wady i zalety pod uwagę, miałem zamiar dać “Idiocie” szkolną czwórkę, mocną, może nawet z plusem. Doceniam geniusz który nieraz przebija się przez ciężką w tym przypadku prozę Dostojewskiego, ale w pewnym momencie czułem się już po prostu zmęczony. Sytuacja wydawała się więc już klarowna, przesądzona wręcz, i wtedy nadeszło zakończenie... Nie powiem nic, najmniejszego nawet słówka, żeby nie popsuć nikomu niesamowitej satysfakcji z jednego z najbardziej spektakularnych finałów jakie sobie przypominam. Końcówka “Idioty” to cud, mistrzostwo. Można miejscami nieśmiało domyślać się do jakiej konkluzji zmierza cała opowieść, ale i tak nie sądzę, żebyście byli przygotowani w stu procentach na tak mocne uderzenie. Tak więc za finał – pełny dodatkowy punkt.

Moja ocena: 5/6

czwartek, 9 stycznia 2014

Śródziemie wersja 2.0. Raymond E. Feist “Magician”.

Raymond E. Feist “Magician”

data wydania: pierwsza publikacja 1982 r.; 10.09.2012r. (e-book)
Stron: 704 (kindle edition)
wydawca: Harper Voyager
przeczytane: 09.01.2014 r.

Pod tytułem “Magician” kryją się zebrane w obszerną całość dwa pierwsze tomy niemłodej już sagi “Riftwar”. Stworzony przez Feista świat Midkemii znany jest z pewnością wielu osobom, które bliżej zetknęły się z klasycznym fantasy. Gatunek ten na potrzeby niniejszej krótkiej recenzji ochrzcimy mianem “sakiew”. Czemu “sakwy”? Autorem tej uroczej klasyfikacji jest moja małżonka, która znużona już nieco lekturą dwóch monstrualnych tasiemców – serii o wiedźminie Geralcie oraz siedmu tomów “Mrocznej wieży” Kinga – zaprotestowała przeciwko dalszemu czytaniu książek, w których są tylko w kółko sakwy, rzemienie, sztylety i łuki, tęskniąc za bohaterami którzy np. korzystają z telefonu tudzież komputera. Dyskusja była długa, dobrego imienia “sakiew” broniłem do upadłego, tak czy inaczej – nazewnictwo pozostało u nas do dziś.

Ten przydługi wstęp był mi niezbędny, aby móc teraz stwiedzić, że twórczość Feista to “sakwy” w najczystszej postaci – spodziewajcie się elfów, krasnoludów, dużo białej broni i szlacheckich tytułów, a także licznych podróży po lesie, górach i wszelkich innych zdradzieckich terenach. Autor może nawet nieco przesadził z trzymaniem się kanonu - “nawiązania” do Tolkiena mogą budzić lekkie zażenowanie i nie wiem czy bardziej na miejscu nie byłoby określenie ich wręcz plagiatem. Co powiecie przyładowo na to? Drużyna zmierzająca z ważną dla losów całego królestwa misją musi przedostać się na drugą stronę łańcucha górskiego. Zła pogoda i inne przeszkody sprawiają jednak, że jedyna droga prowadzi przez dawno opuszczoną krasnoludzką kopalnię – oczywiście zamieszkałą przez potwory. Przytaczam tu najbardziej ordynarną kalkę z “Władcy pierścieni” ale podobnych przypadków jest nieco więcej. Przewodni motyw niepozornego chłopaka znikąd (koniecznie sieroty!), który w wyniku niezwykłego splotu okoliczności zostaje uczniem maga i w wyniku kolejnego, jeszcze bardziej niezwykłego szeregu wydarzeń staje się jedną z osób o decydującym wpływie na losy całej Midkemii również trudno uznać za oryginalny czy szczególnie błyskotliwy. Nawet będący najbardziej charakterystycznym wyróżnikiem tej książki wątek wojny dwóch równolegle istniejących światów (nieco na wzór inwazji obcych) – traci na wyjątkowości, gdyż Feist tworząc tło dla atakującego Midkemię imperium nie wysilając się zbytnio zaadaptował realia japońskie, zamiast zaproponować coś, czego jeszcze nie było.

Czy to wszystko oznacza, że “Magician” jest słabą książką? Ależ w żadnym wypadku! Jeśli podejdziecie do całości z lekkim dystansem, oczekując rozrywki i przygody zamiast popisu kreatywności, to okaże się że lektura jest wyjątkowo przyjemna. Powodem tego jest całkiem przyzwoity warsztat pisarza połączony z super szybką akcją – płynie ona wartko, nie ma absolutnie żadnych dłużyzn, wszystko co nie jest kluczowe dla fabuły Feist bezlitośnie pomija, nierzadko przeskakując do przodu o całe miesiące czy lata. Powstaje więc swego rodzaju kocioł, w którym mieszają się bitwy lądowe i morskie, magia, intryga, strategia, podróże, złodzieje, smoki, gobliny i... uff... nawet nie wiem, kiedy przeleciało te 700 stron.


Moja ocena: 4-/6  

sobota, 4 stycznia 2014

Mistrz jest tylko jeden. Fiodor Dostojewski "Bracia Karamazow".

Fiodor Dostojewski "Bracia Karamazow"
data wydania: pierwsza publikacja 1880 r.; 14.06.2002 r. (e-book)
stron: 825 (Kindle edition)
wydawca: North Point Press
tytuł wersji angielskiej: „Brothers Karamazov”
tłum.: Richard Pevear, Larissa Volokhonsky
przeczytane 22.12.2012 r., 03.01.2014 r.

Zacznijmy tym razem od samego końca, czyli od takiej oto tezy: „Bracia Karamazow” to najlepsza książka jaką kiedykolwiek napisano. Dojście do tego wniosku zajęło mi trochę czasu, „bracia” zmagali się w moim prywatnym rankingu z innymi godnymi przeciwnikami, w tym chociażby z supermocarnym „Cryptonomiconem” Stephensona. Po drugiej na przestrzeni roku lekturze tego opasłego tomiska nie mam jednak już większych wątpliwości – jest to numer jeden i każdy kto twierdzi inaczej może ze mną stanąć do pojedynku na broń palną lub białą.

Zanim postaram się udowodnić dlaczego Dostojewski zdeklasował całą współczesną i przyszłą konkurencję, warto przedstawić parę podstawowych informacji. „Bracia Karamazow” to ostatnia książka pisarza, ukończona została zaledwie na kilka miesięcy przed jego śmiercią. Główny wątek powieści dotyczy brutalnej śmierci Fiodora Pawłowicza Karamazowa – starzejącego się hulaki, człowieka zepsutego, chciwego i złośliwego. Patrząc z tej perspektywy mamy do czynienia z bardzo misternie zbudowanym kryminałem, który przed długi czas nie daje odpowiedzi na klasyczne pytanie: „kto zabił?”. Nie martwcie się – nie mam zamiaru psuć nikomu zabawy, uprzedzam tylko że dramatyzm i napięcie zbudowane są w sposób mistrzowski, a kulminacyjna scena konfrontacji to prawdziwa bomba atomowa. Fani tzw. „prawniczych thrillerów” także nie będą rozczarowani – zgrabnie podsumowującej fabułę rozprawie sądowej poświęcone zostało bardzo dużo miejsca, a końcowe mowy prokuratora i obrońcy to istny pojedynek tytanów.

Wokół powyższych podstawowych wątków Dostojewski zbudował gigantyczną powieść psychologiczno-filozoficzną – i tu właśnie tkwi cały sekret, cała siła „Braci Karamazow”. Myśli bohaterów poznajemy w prawdziwej mikro-skali, autor rozbiera ich motywacje na czynniki pierwsze nie spiesząc się przy tym nigdzie i dając nam sekunda po sekundzie prześledzić to co działo się w ich głowach. Zapomnijcie całkowicie o prostych czarno-białych klasyfikacjach – ten jest zły, ten dobry, ten tchórzliwy, ten szlachetny – zarówno występujący na pierwszym planie Fiodor Pawłowicz i jego trzej synowie, jak i poboczne postaci, są całkowicie niejednoznaczni, straszliwie skomplikowani, mają sprzeczne myśli, cele i ambicje, zmienne nastroje i swoje mniejsze lub większe dziwactwa.

Co za tym idzie, charakteryzacja bohaterów nie ma sobie równych – nigdzie indziej nie uświadczycie tak żywych i wyrazistych osobowości Ja już od jednej z pierwszych scen, w której Fiodor Pawłowicz daje popis swojej bufonady w celi pewnego sędziwego mnicha, wiedziałem, że mam do czynienia z czymś absolutnie wyjątkowym. Ale na czym dokładnie polegają te magiczne sztuczki pisarza? Kluczem do zagadki są dialogi – zarówno te „zewnętrzne”, jak i te, które bohaterowie prowadzą sami ze sobą. Dopóki nie przeczytacie „Braci Karamazow”, nie uwierzycie, że dialogi można pisać w taki sposób. Dostojewski mówi wieloma głosami – stylizacja wypowiedzi każdej z istotniejszych postaci jest niepowtarzalna i jeszcze w dodatku dostosowana do sytuacji – w zależności od potrzeb podniosła lub ironiczna i drwiąca. Trudno wskazać najbardziej kolorową i pasjonującą osobowość, moi ulubieńcy to pani Chochłakow - egzaltowana idiotka – oraz przemądrzały nastolatek Krasotkin, każdy znajdzie jednak z pewnością swoich faworytów, bo jest w czym wybierać.

Oprócz psychicznej wiwisekcji licznych bohaterów pisarz zajmuje się po drodze niezliczoną ilością innych tematów, przemycanych w formie dygresji – czasem humorystycznych, czasem bardzo tragicznych. Większość tych wątków obraca się wokół religii i różnego rodzaju dylematów moralnych, szczególnie mocno eksploatowany jest oczywiście charakterystyczny dla Dostojewskiego problem zbrodni i odkupienia winy za nią. Nie bójcie się, nie ma tam żadnego moralizatorstwa, wręcz przeciwnie – pisarz często wsadza kij w mrowisko i prowokuje do zastanowienia się nad czymś, co na pierwszy rzut oka mogłoby wydawać się oczywiste. Nie sposób w takiej króciutkiej recenzji opisać w jaki gąszcz różnych etycznych i filozoficznych niejednoznaczności zapuszcza się autor, mogę tylko powiedzieć, że są to sprawy niebanalne i podane w przewrotny, superciekawy sposób. Tu znów wracamy na moment do kwestii tożsamości zabójcy – czy ten kto faktycznie rozłupał czaszkę starego rozpustnika Fiodora jest prawdziwym zbrodniarzem, czy rzeczywista wina leży gdzie indziej? A może winni są wszyscy? A może nikt, a zdeprawowanemu ojcu „należało się”? Warto zadać sobie te pytania kilkukrotnie w trakcie czytania.

I w taki oto sposób upływa ponad 800 stron tego niesamowitego dzieła – nie wiadomo nawet kiedy. Chęć natychmiastowego powrotu do początku i pochłonięcia książki po raz kolejny gwarantowana. Tak jak napisałem już na samym wstępie, „Bracia Karamazow” to twór jedyny w swoim rodzaju, niepowtarzalny i genialny – nie czekajcie ani chwili dłużej i zabierajcie się do lektury!

Moja ocena: 6+/6

piątek, 3 stycznia 2014

Nuda w krainie wiecznego lodu. Dan Simmons "Terror".

Dan Simmons "Terror" 
tytuł oryginału: "The Terror"
data wydania: 08.01.2007 r.
liczba stron: 784 (Kindle edition)
wydawca: Little, Brown & Co.
przeczytane: 12.12.2013 r.

Połowa maja 1845r. Z brytyjskiego portu Greenhithe wyruszają w morze dwa okręty - HMS Erebus i HMS Terror. Na ich pokładzie nieprzebrane ilości zapasów oraz 134 ludzi zdeterminowanych aby jako pierwsza ekspedycja w historii przedrzeć się przez zdradzieckie arktyczne tereny na północ od współczesnej Kanady i tym samym odkryć nową drogę morską łączącą Atlantyk i Pacyfik. Dowódcą wyprawy mianowano doświadczonego w polarnych wojażach Sir Johna Franklina, statki wyposażono w nowoczesne jak na tamte czasy technologie, mające umożliwić bezpieczne forsowanie zalegającego położone na dalekiej północy cieśniny lodu – sukces, chwała odkrywcy, ordery i zaszczyty były niemal na wyciągnięcie ręki.

Nikt z ludzi wiwatujących na cześć Franklina w ten majowy poranek nie podejrzewał, że ani kapitana, ani jego załogi, ani okrętów nie zobaczą już nigdy. Ekspedycja przepadła jak przysłowiowy kamień w wodę i trzy lata później, wiosną 1848r., brytyjska admiralicja podjęła pierwsze czynności poszukiwawcze. Od tego czasu minęło już ponad 160 lat, liczne ekipy badawcze starały się odnaleźć ślady, wraki statków, zwłoki czy notatki. Organizowano wyprawy drogą morską jak i lądową. Ostatecznie udało się z grubsza ustalić jaki los spotkał pechowego kapitana i jego ludzi – oba okręty utknęły na amen w pokrywie lodowej nieopodal Wyspy Króla Williama, tam załogi spędziły niemal dwa lata, a gdy zaczęło powoli brakować im zapasów – podjęły próbę dotarcia na zamieszkane obszary drogą lądową. Ostatecznie zginęli wszyscy – z głodu, z zimna, osłabienia i chorób. Szczątków HMS Terror i HMS Erebus nie odnaleziono do dziś.

Historia ta wydaje się wymarzoną bazą dla trzymającej w napięciu powieści – wystarczy wyobrazić sobie bezmiar lodowego pustkowia, trwającą bez przerwy noc, marynarzy walczących o przetrwanie w miejscu gdzie nie ma niczego i nikogo. Wyzwanie zdecydował się podjąć Dan Simmons – autor znany chociażby z bestsellerowych fantastycznych cykli „Hyperion” i „Ilium”. Autor dokonał jednak ciekawego i zaskakującego zabiegu – losy ekspedycji Franklina przedstawił w konwencji horroru, włączając do zbioru katastrof elementy nadprzyrodzone – tak, jakby mróz, szkorbut i brak żywności nie stanowiły wystarczającego problemu. Na podróżników poluje tajemniczna, kryjąca się wśród lodowych szczelin i wiecznej ciemności istota. Nie wiadomo kim lub czym jest intruz, dlaczego prześladuje polarników i co najważniejsze – jak podjąć z nim walkę.

Pomysł rewelacyjny, kapitalne wykorzystanie konwencji „historical fiction” - mocne osadzenie książki w realiach, ale nie na tyle mocne aby zepsuć sobie zabawę zbytnim przywiązaniem do faktów. Barwne tło, cała gama bohaterów z krwi i kości, z rzeczywistymi życiorysami, cechami charakteru i charakterystycznymi szczegółami. Wydaje się, że to niezawodna recepta na sukces. Niestety w tym przypadku wykonanie zawiodło i powstała książka, która otarła się o „bardzo dobrze” i ostatecznie wylądowała na „dość słabo”. W czym problem? Po pierwsze w długości. Żeby było jasne – uwielbiam tysiącstronnicowe kolosy przypominające formatem nowojorską książkę telefoniczną, jednak w tym przypadku mamy zdecydowany przerost formy nad treścią. Tempo akcji w wielu momentach zwalnia poniżej mojego progu tolerancji. Długości tej powieści nie da się uzasadnić natłokiem pomysłów, bo część sekcji naprawdę można by pominąć lub najzwyczajniej w świecie skompresować do kilku stron zamiast trzydziestu lub czterdziestu. Tak więc zabierając się za „Terror” bądźcie przygotowani na sporo rozdziałów przez które będziecie przebijać się równie mozolnie jak ekipa Franklina przez skute lodem pustkowia. Ja w każdym razie widząc magiczne słowa „the end” wyraźnie odetchnąłem z ulgą – to nie świadczy o książce najlepiej.

Kolejny minus – tym razem już bardziej subiektywny – za zbyt szybkie odkrywanie kart przez autora. Tajemniczego potwora mamy podanego na tacy niemal od samego początku, o ile lepiej byłoby wątek ten włączyć dopiero w dalszej części opowieści... Budowanie napięcia zawodzi zresztą nie tylko w tym sensie. Niejednokrotnie podczas lektury spotkacie się z sytuacją, gdy budowana w pocie czoła przez pięćdziesiąt stron scena kończy się niewypałem – anglojęzyczni nazywają to ładnie „anticlimax”. Robiący większe wrażenie zwrot akcji pojawia się moim zdaniem tylko dwukrotnie, w dalszej części książki, ale nie wchodźmy w szczegóły aby nie psuć wam chociaż tej odrobiny zabawy.

Krótko podsumowując – pomysł dobry, wykonanie takie sobie. Jeśli interesują was tematy marynistyczno-podróżnicze, przeczytajcie, w przeciwnym razie można sobie darować.


Moja ocena: 2+/6

czwartek, 2 stycznia 2014

Wiedźmin: reaktywacja. Andrzej Sapkowski "Sezon burz".

Andrzej Sapkowski "Sezon burz"

data wydania: 05.12.2013r. (e-book), 06.11.2013r. (okładka miękka)
liczba stron: 572
wydawca: superNOWA
przeczytane: 16.11.2013r.

Wielotomowy cykl opowieści o wiedźminie Geralcie wspominam z dużą dozą sentymentu. Lata dziewięćdziesiąte to czasy mojej wielkiej fascynacji "papierowymi" grami RPG oraz literaturą fantasy - wtedy spod znaku Ursuli K. Le Guin, Raymonda E. Feista czy Michaela Moorcocka. Powstający w tamtych czasach siedmioczęściowy tasiemiec Sapkowskiego wstrzelił się więc idealnie w moje zainteresowania oraz wywrócił do góry nogami komfortowy światek "średniowiecznej" fantastyki nie wyłamującej się zbytnio z post-tolkienowskiej konwencji. Okazało się nagle, że główni bohaterowie mogą mieć motywacje o wiele bardziej przyziemne niż ocalenie świata przed zagładą, mogą przeklinać, popełniać błędy i podejmować złe decyzje czy zabijać z zimną krwią w imię własnych interesów. Elfy mogą być okrutną i ksenofobiczną rasą zamkniętą w kręgu swoich uprzedzeń, a krasnoludy mogą oddawać się pijaństwu i hazardowi niczym, nie przymierzając, osiedlowi menele. Andrzej Sapkowski stał się więc jednym z prekursorów tak obecnie modnego za sprawą "Game of Thrones" nurtu mrocznej i naturalistycznej fantasy.

Dość jednak o wiedźminie sprzed ponad 10 lat - zamierzam do niego jeszcze niedługo wrócić i zweryfikować swoje młodzieńcze fascynacje, wtedy też z pewnością powstanie jakiś obszerny post. Porozmawiajmy raczej o wiedźminie współczesnym... który wziął wszystkich z zaskoczenia. Zważając na zakończenie sagi oraz na wypowiedzi samego autora, mało kto spodziewał się kontynuacji przygód Geralta. Z drugiej strony także mało kto spodziewał się spektakularnego światowego sukcesu komputerowej adaptacji - wydane w latach 2007 oraz 2011 przez CD Projekt RED gry mocno zatrzęsły branżą i przyniosły deweloperowi gigantyczne zyski. Podejrzewam więc, że niebagatelne znaczenie dla reaktywacji cyklu miał aspekt biznesowy. Moje obawy o to, że mamy do czynienia z typowym "skokiem na kasę" były więc silne, lecz na szczęście jak się okazało raczej nieuzasadnione - "Sezon Burz" to książka całkiem przyzwoita.

Wstrząsu na miarę "Krwi Elfów" i natychmiastowej wpisania do kanonu klasyków spodziewać się nie należy. Nowy tom nie ma już takiej świeżości, nie charakteryzuje się aż takim rozmachem oraz - to mój podstawowy zarzut - trochę kuleje w kwestii prezentacji bohaterów, którzy dawniej byli niesamowicie wyraziści i żywi, mieli swoje motywacje i swoje naprawdę niełatwe dylematy, teraz wydają mi się przedstawieni dosyć dwuwymiarowo - ot, Jaskier brzdąka na lutni, czarodziejki zasadzają się na cnotę Geralta a czarny charakter zabija bo jest zły. Brakuje mi prawdziwie diabolicznego Vilgefortza, Ciri - rozdartej i zbuntowanej nastolatki, dziwacznego Regisa - przykłady można by mnożyć. To samo można powiedzieć o bohaterach pobocznych - dawny cykl prezentował nam cały poczet królów, magów, szpiegów i innych szemranych postaci, obecnie dramatis personae - że się tak uczenie wyrażę - spowadza się do kilkunastu pozycji. Otrzymujemy więc książkę bliższą pierwszym opowiadaniom Sapkowskiemu (tomy “Miecz Przeznaczenia" i "Ostatnie Życzenie") niż późniejszemu pięcioczęściowemu cyklowi.

Tyle krytyki, teraz może nieco o pozytywach. Przede wszystkim, Sapkowski nadal wie jak konstruować dobre dialogi. Są żywe, często dowcipne i pełne słowiańskich smaczków - życzę powodzenia tłumaczowi. Każdy bohater ma swój styl i jest rozpoznawalny. Co jeszcze? Nikt chyba nie będzie zaskoczony, jeśli powiem że mocnym punktem książki są sceny walki - autor zawsze w tej kwestii prezentował bardzo mocny warsztat i tym razem też bynajmniej nie rozczarowuje. Krwawe popisy Geralta nadal robią wrażenie i wywołają dreszczyk satysfakcji u każdego miłośnika średniowiecznej batalistyki. Przede wszystkim, jak za dawnych lat, autor doskonale potrafi oddać zimne okrucieństwo i kontrolowaną agresję Wiedźmina, który sprowokowany staje się niczym niebacznie nadepnięta kobra. W tej dziedzinie z Sapkowskim rywalizować jest ciężko - ze znanych mi pisarzy potrafi to właściwie tylko Abercrombie, którego "scena z monetą" w "Best Served Cold" jest moim osobistym punktem odniesienia w tej dziedzinie.

I tak oto dobrnęliśmy do końca tejże recenzji i do nieuchronnej konkluzji - czy warto skusić się na "Sezon Burz" i czy powrót po latach nie zakończył się, jak to często w życiu bywa, niesmakiem i rozczarowaniem. Odpowiem tak - dwa razy nie wchodzi się do tej samej rzeki i takiego Geralta jak kilkanaście lat temu już nie ma i nie będzie. Obyło się jednak bez obciachu i powstała całkiem znośna lektura po którą warto w wolnej chwili sięgnąć.

Moja ocena: 3+/6