Drop Down MenusCSS Drop Down MenuPure CSS Dropdown Menu

poniedziałek, 17 marca 2014

W poszukiwaniu mrocznych doznań. Michelle Paver "Cienie w mroku".

Michelle Paver "Cienie w mroku"
oryg. "Dark Matter"

data pierwszego wydania: 01.09.2011 r.
stron: 252
przeczytane: 15.03.2014 r.


Współczesna kultura masowa zaaplikowała nam bezlitośnie skuteczne znieczulenie. Straszne filmy, brutalne gry i prześciganie się w epatowaniu grozą – to wszystko sprawiło, że nowe treści odbieramy w nieco rozmyty sposób i to, co przerażało naszych dziadków albo rodziców odbieramy wyłącznie jako "nastrojowe" i "klimatyczne". Próg bólu przesuwa się coraz dalej i tym samym coraz trudniej o dobry horror. A już najbardziej pod górę mają książki, które nie mogą sięgnąć po proste, efekciarskie triki możliwe do zastosowania w bardziej nowoczesnych mediach. 


Niestety cierpię z tego powodu od niepamiętnych czasów – po prostu okropnie ciężko mnie nastraszyć. W moich nowożytnych dziejach jestem sobie w stanie przypomnieć właściwie tylko jeden przypadek, gdzie komuś się to udało. Jest otóż sobie pewna gra komputerowa zatytułowana “Amnesia – The Dark Descent”. Polecam ją wszystkim gruboskórnym, jest iście szatańska. Ministerstwo zdrowia powinno jej zakazać ze względu na ryzyko zawałów i chorób psychicznych. Polecam ale na własną odpowiedzialność. 

OK, tyle o grach, co z literaturą? Tu jest już gorzej. Podobało mi się “Lśnienie”, jestem wielkim fanem Lovecrafta, lubię też Barkera czy .... Ale właśnie – lubię, podobało. Żadna z tych książek nie wywołała u mnie nawet dreszczyka emocji, chociaż oceniam je obiektywnie bardzo wysoko i miałem gigantyczną frajdę z ich czytania. Czy jest więc jeszcze jakakolwiek nadzieja? Szczerze mówiąc wątpię, co wcale nie przeszkadza mi w testowanu kolejnych mrocznych opowieści. Tym razem (zupełnie przypadkowo – takie to uroki Amazona) na warsztat trafia “Dark matter” autorstwa Michelle Paver. 

Do zakupu tejże książki skusił mnie fakt, że opowiada ona o losach pewnej arktycznej wyprawy. Uwielbiam zimę i trzaskający mróz – to po pierwsze, po drugie wydaje mi się, że skutem wiecznym lodem odludzia północy, gdzie słońce nie wstaje przez kilka miesięcy w roku, to idealna scenografia dla horroru. Co prawda jakiś czas temu miałem okazję czytać “Terror” Dana Simmonsa (moja opinia tutaj), tam fabuła również toczy się daleko za kołem podbiegunowym, ale z różnych przyczyn jest to książka dość kiepska. Tym razem na szczęście udało się! Autorka stanęła na wysokości zadania i doskonale oddała atmosferę bezdusznej pustki, gdzie jest tylko lód, skały i wiatr. Powieść traktuje o zorganizowanej w 1937 roku ekspedycji na Spitzbergen, w której skład wchodzi trzech młodych Brytyjczyków. Jeden z nich, Jack Miller, przedstawiciel społecznych nizin, gnany w świat przez potrzebę zmiany swojego niezbyt udanego życia, bardzo chce sobie jak i swoim lepiej sytuowanym towarzyszom udowodnić, że można na nim polegać i że odwagi mu nie brak. Dlatego kiedy pojawiają się nieoczekiwane komplikacje grożące niepowodzeniem całej wyprawy, nasz bohater decyduje się pozostać sam w badawczej stacji na Gruhuken i doprowadzić projekt do pomyślnego końca. 

Mamy więc obóz na krańcu świata. Mała drewniana szopa, w niej posłania, piecyk, kilka podstawowych mebli, zapasy żywności i inne akcesoria. Wokół setki kilometrów niczego – śnieg, lód, woda, skały. Na zewnątrz chatki jedyni towarzysze – psy pociągowe. Zapada polarna noc i wszystko pogrąża się w absolutnej ciemności. Członków ekspedycji niepokoją ich dziwne sny, niepokoją ich tajemnicze i niejednoznaczne ostrzeżenia przekazywane przez norweskiego wilka morskiego. Prawdziwe problemy zaczynają się jednak, gdy Miller pozostawiony sam sobie na odludziu odkrywa, że ma tajemniczego gościa... To tak w uproszczeniu. Fabuła jest naprawdę ciekawa, napięcie budowane w doskonały sposób a zakończenie nie pozostawia niedosytu.

Tak więc pomimo mojej już chyba nieuleczalnej znieczulicy książka zrobiła na mnie bardzo pozytywne wrażenie, niejednokrotnie wywołując przyjemny dreszczyk emocji. Polecam!

Moje ocena: 5/6 

piątek, 14 marca 2014

Warhammerowe smakowitości. Dan Abnett & Mike Lee "Daemon's curse".

Dan Abnett, Mike Lee "Daemon's curse"
(The chronicles of Malus Darkblade #1)

data pierwszego wydania: 07.06.2005 r.
stron: 414
przeczytane: 13.03.2014 r.

Wyimaginowany świat Warhammera narodził się w pierwszej połowie lat 80., początkowo jako tło dla figurkowej gry bitewnej by chwilę później ewoluować również w "papierowy" system roleplaying. Grupka kreatywnych Anglików, w których głowach zakiełkowała wizja Starego Świata, Imperium i czterech pragnących absolutnej dominacji potężnych bogów chaosu, nie spodziewała się wtedy na pewno, że ich twór stanie się kultowy i że wokół Warhammera wyrośnie niemal cała gałąź przemysłu, trzymana obecnie w garści przez giełdową spółkę Games Workshop.

Realia Warhammera to dość klasyczne fantasy z środkiem ciężkości przesuniętym zdecydowanie w mroczną stronę. Autorzy systemu nie szukali za wszelką cenę oryginalności, w wielu aspektach czerpiąc z chociażby Tolkiena a geografię opierając o rzeczywisty układ kontynentów. Jednak poprzez maniakalne wręcz zamiłowanie do historycznych, religijnych i kulturowych szczegółów stworzyli wspaniały i unikatowy świat, idealnie wręcz nadający się do snucia bezpretensjonalnych przygodowych opowieści. Nic dziwnego więc, że powstało wiele książek, których akcja rozgrywa się w przeróżnych rejonach Starego Świata. Na obecną chwilę jest ich lekko licząc ponad siedemdziesiąt, mocno zróżnicowanych pod względem poziomu literackiego. Część z nich to miernej jakości pulp fantasy, w tym przypadku mamy jednak do czynienia z prawdziwym rodzynkiem.

Głównym bohaterem książki jest osobnik o wdzięcznym imieniu Malus Darkblade. Należy on do rasy mrocznych elfów, charakteryzującej się wyjątkowym okrucieństwem, zamiłowaniem do przemocy, tortur i skrytobójczych gier. A więc tym razem będziemy obserwować wydarzenia z perspektywy "tego złego" – interesująca odmiana. Darkblade pochodzi z najwyższych kręgów elfickiej szlachty, jednakże jako najmłodszy syn i do tego bękart, zajmuje delikatnie mówiąc niekorzystną politycznie pozycję. Nasz heros opętany jest jednak żądzą władzy oraz zdominowania lub zgładzenia stanowiącego konkurencję rodzeństwa. Aby osiągnąć ten cel, podejmuje niebezpieczną wyprawę mającą na celu zdobycie kontroli nad pewnym magicznym artefaktem. A więc fabuła niczym z Conana Barbarzyńcy, całość opakowana w formę powieści drogi. Malus wraz ze swymi sojusznikami przemierza mroczną i niepokojącą krainę mrocznych elfów oraz wynaturzone i niebezpieczne Pustkowia Chaosu, tocząc po drodze krwawe bitwy, rozwiązując zagadki, intrygując, zwiedzając tajemnicze ruiny, uciekając przed pogonią – jednym słowem ma pełne ręce roboty. Akcja podąża w zawrotnym tempie od jednej przygody do drugiej, nie dając czytelnikowi nawet chwili oddechu. Zakończenie jest dość zaskakujące i ciekawe, a co istotne – otwiera drogę do kolejnych czterech tomów opowieści za które ja już czym prędzej się zabieram.

Tyle moich bynajmniej nie obiektywnych zachwytów – jako zdeklarowany miłośnik wszystkiego co z Warhammerem związane nie mógłbym tej książce wystawić innej oceny niż "bardzo dobra". Czy jednak jest to dobra powieść dla kogoś niewtajemniczonego? To miłe zaskoczenie, ale raczej tak. Co prawda w literaturze tego typu brak tak zwanej ekspozycji – autor słusznie zakłada że 99.9% czytelników będzie wiedziało jaki stwór kryje się pod nazwą “cold one” albo kim są Bretończycy – jednak w tym konkretnym przypadku nacisk położony jest na akcję i nieznajomość realiów nikogo nie dyskwalifikuje, poza tym wiele rzeczy da się wywnioskować z kontekstu. Mogę więc śmiało polecić powieść każdemu kto ma ochotę spróbować “prawdziwej” fantastyki – takiej z magią i mieczem.

Moja ocena: 5+/6


piątek, 7 marca 2014

Strachy na lachy. David Annandale "Gethsemane Hall".

David Annandale "Gethsemane Hall".

data pierwszego wydania: 04.09.2012 r.
stron: 304
przeczytane: 07.03.2014 r.

Motyw nawiedzonego domu przewijał się w książkach, filmach i grach niezliczoną ilość razy. Jest coś niezwykle pociągającego w wizji zaszytego w ciemnym lesie zwalistego wiktoriańskiego gmachu, w którym rozlegają się zagadkowe dźwięki, nocą słychać szepty i kroki w pustych pokojach a schody zamiast do piwnicy prowadzą w ciemną otchłań. Kilku autorom udało się tę wizję zaserwować w perfekcyjny sposób. Shirley Jackson w klasycznym “The Haunting of Hill House” czy Stephen King w “Lśnieniu” udowadniają, że bazując na naprawdę prostym schemacie można osiągnąć doskonały efekt i stworzyć książkę, którą kolejni czytelnicy będą się zachwycać przez dziesięciolecia. Znacznie łatwiej jest jednak takie przedsięwzięcie spaprać.

“Gethsemane Hall” to niestety dobry przykład horroru mocno nieudanego. Książka kuleje pod wieloma względami. Po pierwsze – automatyczna dyskwalifikacja za umiejętności pisarskie, które są wyjątkowo kiepskie. Pan Annandale pisze niezgrabnymi, kwadratowymi zdaniami i miesza w dziwaczny sposób konwencje, stara się silić na przyciężką, gotycką stylizację, po to aby za chwilę upchnąć w tekście pseudozabawny wtręt w stylu amerykańskich komedii. Okropne. Fabuła stoi na podobnym, niskim poziomie – pierwsza połowa opowieści jest znośna i jako czytadło z dreszczykiem do wieczornej herbaty sprawdza się nawet akceptowalnie. Pobudki bohaterów, które skłoniły ich do zagłębienia się w tajemnice upiornego Gethsemane Hall należy co prawda traktować z przymrużeniem oka, ale w tego typu opowieści powierzchowność postaci potencjalnie nie przekreśla dobrej zabawy. Dalej jednak autor wpada w mocno dziwaczne rejony, sięgając po wątki religijne i filozoficzne, co zupełnie mu nie wychodzi, ostatecznie otrzymujemy więc bełkot uwieńczony absurdalnym zakończeniem.

Dłużej nad tym tytułem pastwić się nie będę - ogólnie rzecz biorąc wystawianie książkom negatywnych opinii nie sprawia mi żadnej przyjemności, bo zdaję sobie sprawę, że autor “chciał dobrze” i że włożył w całe przedsięwzięcie niezerową ilość pracy. Dlatego opuśćmy już zasłonę milczenia i do zobaczenia przy następnej, lepszej lekturze. Aha, żeby nie było całkiem negatywnie, okładka jest niezwykle sugestywna i estetyczna, może to jakieś pocieszenie...


Moja ocena: 2-/6

wtorek, 4 marca 2014

Im dalej, tym lepiej. Steven Erikson "Bramy Domu Umarłych".

Steven Erikson "Bramy Domu Umarłych".

data pierwszego wydania: 01.02.2005 r.
stron: 864
przeczytane: 03.04.2014 r.

Pod koniec stycznia tego roku przyszło mi się zmierzyć z pierwszym tomem gigantycznej sagi Stevena Eriksona. Moje wrażenia znajdują się tu [LINK]. Ujmując sprawę w skrócie – specjalnie zachwycony nie byłem, książka przytłaczała swoim nieprawdopodobnym zagmatwaniem i brakiem tak zwanej ekspozycji – autor rzuca nas od razu na głęboką wodę, otwiera niezliczoną ilość wątków, odwołuje się do historycznej wiedzy, której jeszcze nie mamy i każe poszukiwać różnych ukrytych niuansów w pozornie nieistotnych zdaniach. To wszystko zostało doprawione co najwyżej przeciętnym warsztatem pisarskim. W efekcie tom numer jeden otrzymał szkolną tróję, a za drugi zabrałem się dając Eriksonowi spory kredyt zaufania – gdybym nie natrafił na pełne zachwytu recenzje kolejnych tomów, pewnie dałbym sobie spokój.

Na szczęście okazało się że jest lepiej... Znacznie lepiej. “Bramy Domu Umarłych” to kawałek naprawdę przyzwoitej fantastyki. Stopień komplikacji co prawda w niczym nie ustępuje “Ogrodom księżyca”, lecz tym razem opowieść płynie w znacznie bardziej elegancki sposób. Widać że Erikson podczas pisania tomu pierwszego wiele się nauczył i dojrzał jako autor. Dostrzec można olbrzymią poprawę przede wszystkim na polu stylistycznym, wcześniej było pod tym względem – nie bójmy się tego słowa – okropnie. Tym razem da się czytać bez zgrzytania zębami, a wręcz mamy kilka fragmentów naprawdę udanych i zapadających w pamięć. Pisarz szczególnie dobrze czuje się w scenach o dużej skali, pełnych heroicznego rozmachu – nie bez powodu “Malazańska księga poległych” zalicza się do nurtu “epic fantasy”. Co w praktyce oznacza gigantyczne bitwy z tysiącami poległych, potężną magię kształtującą czas, przestrzeń i żywioły, ruiny cywilizacji i legendy liczące sobie kilkaset tysięcy lat, starcia bogów i demonów...

Fabuła książki bezpośrednio nawiązuje do “Ogrodów księżyca”, jednak z umęczonego wojenną kampanią Genabackis przenosimy się jednak tym razem w całkiem inny rejon świata, poznajemy nowych bohaterów i włączamy się w nowe wątki. Osią wydarzeń jest rewolta która wybucha na kontynencie Siedmiu Miast i która ma na celu rozprawienie się z narzuconą przez Imperium Malazańskie okupacją. Na czele rewolty stoi apokaliptyczna bogini, wokół gromadzą się zmiennokształtni, magowie i wreszcie bogowie, rozgrywający swoją ponadczasowę grę szachów. Osłabione i zdziesiątkowane siły Imperium ruszają w ich ostatnią wędrówkę mającą ocalić niewinnych cywili przed rewolucyjnym gniewem, wędrówkę która przejdzie do historii jako Sznur Psów, a przewodzący malazańskim siłom Coltaine stanie się żywą legendą. Streszczenie wszystkich wątków mogłoby zająć kilkanaście stron i nie ma sensu w tym miejscu zagłębiać się w szczegóły, powiem tylko że coraz większe wrażenie zaczyna na mnie robić nieprawdopobna skala opowieści. Wszystko łączy się ze wszystkim, fakty splecione są w nieprawdopodobnie misterną pajęczą sieć obejmującą kilka kontynentów i kilkadziesiąt tysięcy lat historii. A przede mną jeszcze osiem tomów...

A więc przesądzone – czytam dalej i w niedalekiej przyszłości podzielę się wrażeniami z kolejnych części. Dodam jeszcze tylko, że o mojej pozytywnej opinii na temat książki ostatecznie zadecydowało zakończenie, które jest naprawdę spektakularne – wątki misterne plecione przez blisko 900 stron zderzają się w wybuchowym, malowniczym i pełnym dramatyzmu finale.

Moja ocena: 4/6

poniedziałek, 3 marca 2014

Debiut jakich mało. Patrick Rothfuss "Imię wiatru".

Patrick Rothfuss "Imię wiatru".

data pierwszego wydania: 27.03.2007 r.
stron: 662
przeczytane: 22.02.2012 r.

Patrick Rothfuss objawił światu swoją debiutancką powieść zatytułowaną “Imię Wiatru” stosunkowo niedawno, bo w 2007 roku. Świat błyskawicznie oszalał. Autor praktycznie w momencie przebił się na salony i dziś jego dzieło jest wymieniane jednym tchem obok “Władcy pierścieni” czy “Gry o tron” jako najściślejsza czołówka fantastyki – wystarczy spojrzeć chociażby na niedawno sporządzony ranking na portalu reddit [KLIK] tudzież listy przebojów na stronie goodreads [KLIK]

Często spotykaną w recenzjach książek fantasy praktyką stało się porównywanie danej pozycji do “Imienia Wiatru”, tak jakby był to jakiś niewzruszony niczym centrum wszechświata punkt odniesienia. Nie wierzycie? Poszperajcie trochę po anglojęzycznych stronach książkowych. Być może niedługo dojdzie do tego, że literaturę gatunku będzie oceniać się nie w gwiazdkach czy punktach ale w “Rothfussach”. Ile w tym wszystkim zdrowego rozsądku a ile zwykłego wariactwa, któremu łatwo ulegają ludzkie masy? Postarajmy się sprawdzić.

Recepty Rothfussa na medialny i komercyjny sukces należy przede wszystkim szukać we wspólnych korzeniach z... przygodami Harry'ego Pottera. “Imię Wiatru” w wielu aspektach przypomina łudząco przebojową serię J.K. Rowling. Angole mają na tego typu utwory wdzięczną nazwę - “coming-of-age story”, co oznacza że tropami bohatera podążamy od lat szczenięcych aż po dorosłość, biorąc udział w jego przygodach, rozterkach, edukacji i pierwszych romansach. W tym przypadku obserwujemy dokonania niejakiego Kvothe – osobnika, którego historia jest pogmatwana i pełna zwrotów, który swoimi działaniami zmienił losy świata i który z jakiegoś powodu zwany jest Królobójcą . Kvothe relacjonuje historię swego życia z perspektywy czasu – poznajemy go w roli skromnego karczmarza, szukającego zapomnienia w ukryciu przed światem i przed ciągnącą się za nim famą. Nie wiemy co tak naprawdę zrobił Kvothe, dlaczego jego imię budzi szacunek i strach, dlaczego w oczach niektórych jest niemal półbogiem – ten aspekt narracji jest naprawdę fenomenalny i sprawia, że od książki nie można się odkleić. Ja przynajmniej za wszelką cenę chciałem dowiedzieć się, co sprawiło, że potężny mag-legenda zaszył się pod fałszywym imieniem na zapomnianym przez wszystkich zadupiu w niezbyt uczęszczanej gospodzie i na jakiekolwiek próby grzebania w jego przeszłości reaguje w jednoznacznie negatywny sposób. Z góry uprzedzam, że odpowiedzi na to pytanie brak - “Kroniki Królobójcy” w zamyśle autora mają być trylogią, trzecia i finałowa część póki co nie ujrzała jeszcze światła dziennego, choć niewykluczone że ukaże się w 2014 roku. Mnie czekanie na ostatni tom doprowadza niemal do szału...

Wróćmy do naszego superbohatera. Dlaczego superbohatera? Ano dlatego, że Kvothe od swoich najwcześniejszych lat szczenięcych jest cudownym dzieckiem, obdarzonym niezwykłymi talentami. Wszystko czego się dotknie, zmienia się w przysłowiowe złoto, jest geniuszem sztuki, magii i nauki – wiem że ta cecha niektórych czytelników irytuje i uważają że autor nieco przesadził ze wspaniałością swego protagonisty. Ja zasadności tych zarzutów nie dostrzegam i zupełnie się z nimi nie zgadzam – Kvothe to fascynująca i barwna postać właśnie za sprawą swojej przejaskrawionej doskonałości – ale przytaczam je tu dla porządku. Wszechpotężne talenty akademicko-artystyczne równoważone są przez inny niebagatelny talent do pakowania się w kłopoty i przysparzania sobie wrogów. Kvothe przyciąga problemy jak magnes, do tego ma delikatnie mówiąc niełatwy charakter, w wyniku czego jego młodość stanowi pasmo komplikacji, nieszczęść i konfliktów. Większość tych perypetii ma związek z magicznym Uniwersytetem – nasz młodzieniec ma w życiu jeden cel, któremu podporządkowane jest wszystko inne – od najwcześniejszych lat szczenięcych chce zostać czarodziejem i poznać tytułowe “imię wiatru”. Już wiecie co miałem na myśli wspominając o Potterze. Tyle że w tym przypadku mamy Pottera dla dorosłych.

Widzicie więc, że nie oryginalność stanowi o sile tej książki – można śmiało powiedzieć “to już było i to nieraz”. Skąd w takim razie zachwyty, pieśni pochwalne i grono fanów? Odpowiedź tkwi w absolutnej i nieziemskiej perfekcji Rothfussa. Mogę śmiało powiedzieć, że pisarz ten ma niewyobrażalny talent, z którym rodzi się jeden człowiek na sto milionów. Podobny dar posiada Stephen King – jego powieści są czasem banalne, rzadko ambitne i w wielu przypadkach bazują na tanich efektach specjalnych, jednak facet ten ma tak niezwykły dar opowiadania, że zapominamy o wszelkich intelektualnych pretensjach i innych snobizmach i czytamy z zapartym tchem do piątej rano. Wirtuozeria ta przejawia się wszędzie – w charakteryzacji bohaterów, w dialogach, w tym jak opakowana i podana jest fabuła. Nie umiem rozłożyć tej konkretnej książki na czynniki pierwsze i pokazać dokładnie palcem, co konkretnie Rothfuss zrobił dobrze, raczej powiedziałbym że dobrze zrobił wszystko...

Na koniec recenzji powiem Wam jeszcze tylko, że raz na kilka lat zdarza mi się taka lektura, której za nic w świecie nie chcę kończyć – bo obawiam się, że potem nic już nie będzie takie samo i być może nic już mnie tak bardzo nie zachwyci. Niech ta myśl posłuży za podsumowanie.


Ocena może być tylko jedna: 1 Rothfuss czyli 6+/6