oryg. "Dark Matter"
data pierwszego wydania: 01.09.2011 r.
stron: 252
przeczytane: 15.03.2014 r.
Współczesna
kultura masowa zaaplikowała nam bezlitośnie skuteczne znieczulenie.
Straszne filmy, brutalne gry i
prześciganie się w epatowaniu grozą – to wszystko sprawiło, że
nowe treści odbieramy w nieco rozmyty sposób i to, co przerażało
naszych dziadków albo rodziców odbieramy wyłącznie jako "nastrojowe" i "klimatyczne". Próg bólu przesuwa się coraz dalej i
tym samym coraz trudniej o dobry horror. A już najbardziej pod górę
mają książki, które nie mogą sięgnąć po proste, efekciarskie
triki możliwe do zastosowania w bardziej nowoczesnych mediach.
Niestety
cierpię z tego powodu od niepamiętnych czasów – po prostu
okropnie ciężko mnie nastraszyć. W moich nowożytnych dziejach
jestem sobie w stanie przypomnieć właściwie tylko jeden przypadek,
gdzie komuś się to udało. Jest otóż sobie pewna gra
komputerowa zatytułowana “Amnesia – The Dark Descent”. Polecam
ją wszystkim gruboskórnym, jest iście szatańska. Ministerstwo
zdrowia powinno jej zakazać ze względu na ryzyko zawałów i chorób
psychicznych. Polecam ale na własną odpowiedzialność.
OK,
tyle o grach, co z literaturą? Tu jest już gorzej. Podobało mi się
“Lśnienie”, jestem wielkim fanem Lovecrafta, lubię też Barkera
czy .... Ale właśnie – lubię, podobało. Żadna z tych książek
nie wywołała u mnie nawet dreszczyka emocji, chociaż oceniam je
obiektywnie bardzo wysoko i miałem gigantyczną frajdę z ich
czytania. Czy jest więc jeszcze jakakolwiek nadzieja? Szczerze
mówiąc wątpię, co wcale nie przeszkadza mi w testowanu kolejnych
mrocznych opowieści. Tym razem (zupełnie przypadkowo – takie to
uroki Amazona) na warsztat trafia “Dark matter” autorstwa
Michelle Paver.
Do
zakupu tejże książki skusił mnie fakt, że opowiada ona o losach
pewnej arktycznej wyprawy. Uwielbiam zimę i trzaskający mróz –
to po pierwsze, po drugie wydaje mi się, że skutem wiecznym lodem
odludzia północy, gdzie słońce nie wstaje przez kilka miesięcy w
roku, to idealna scenografia dla horroru. Co prawda jakiś czas temu
miałem okazję czytać “Terror” Dana Simmonsa (moja opinia tutaj), tam fabuła również toczy się daleko za kołem
podbiegunowym, ale z różnych przyczyn jest to książka
dość kiepska. Tym razem na szczęście udało się! Autorka
stanęła na wysokości zadania i doskonale oddała atmosferę
bezdusznej pustki, gdzie jest tylko lód, skały i wiatr. Powieść
traktuje o zorganizowanej w 1937 roku ekspedycji na Spitzbergen, w
której skład wchodzi trzech młodych Brytyjczyków. Jeden z nich,
Jack Miller, przedstawiciel społecznych nizin, gnany w świat przez
potrzebę zmiany swojego niezbyt udanego życia, bardzo chce sobie
jak i swoim lepiej sytuowanym towarzyszom udowodnić, że można na
nim polegać i że odwagi mu nie brak. Dlatego kiedy pojawiają się
nieoczekiwane komplikacje grożące niepowodzeniem całej wyprawy,
nasz bohater decyduje się pozostać sam w badawczej stacji na
Gruhuken i doprowadzić projekt do pomyślnego końca.
Mamy
więc obóz na krańcu świata. Mała drewniana szopa, w niej
posłania, piecyk, kilka podstawowych mebli, zapasy żywności i inne
akcesoria. Wokół setki kilometrów niczego – śnieg, lód, woda,
skały. Na zewnątrz chatki jedyni towarzysze – psy pociągowe.
Zapada polarna noc i wszystko pogrąża się w absolutnej
ciemności. Członków ekspedycji niepokoją ich dziwne sny,
niepokoją ich tajemnicze i niejednoznaczne ostrzeżenia przekazywane
przez norweskiego wilka morskiego. Prawdziwe problemy zaczynają się
jednak, gdy Miller pozostawiony sam sobie na odludziu odkrywa, że ma
tajemniczego gościa... To tak w uproszczeniu. Fabuła jest naprawdę
ciekawa, napięcie budowane w doskonały sposób a zakończenie nie
pozostawia niedosytu.
Tak
więc pomimo mojej już chyba nieuleczalnej znieczulicy książka
zrobiła na mnie bardzo pozytywne wrażenie, niejednokrotnie
wywołując przyjemny dreszczyk emocji. Polecam!
Moje
ocena: 5/6