Drop Down MenusCSS Drop Down MenuPure CSS Dropdown Menu

czwartek, 8 maja 2014

Do trzech razy sztuka. Dan Abnett & Mike Lee "Reaper of souls".

Dan Abnett & Mike Lee. "Reaper of souls"
(The chronicles of Malus Darkblade #3)

data pierwszego wydania: 08.08.2006 r.
stron: 416
przeczytane: 07.05.2014 r.

Niejako z kronikarskiego obowiązku spieszę zaraportować, że trzecia część przygód Malusa Darkblade'a trafia na półkę z książkami przeczytanymi. Poprzednie tomy zrobiły na mnie ogromnie pozytywne wrażenie - parę słów na ich temat TU oraz TU.  W kategorii literatury bezpretensjonalnej i komiksowej niczym filmy kung-fu rodem z Hong Kongu, Abnett i Lee są w mojej prywatnej czołówce - dawno nie miałem tyle czystej i nieskrępowanej czytelniczej frajdy, co przy "Daemon's curse" i "Bloodstorm".

Trzeci tom jest niestety wyraźnie słabszy. Mam nadzieję, że to tylko chwilowy spadek formy i mała zadyszka, bo pokładam całkiem spore nadzieje w zakończeniu tego serialu. "Reaper of souls" rozczarował mnie przede wszystkim chaotyczną fabułą. Poprzednie części miały dość liniową strukturę, zawzięty Darkblade podążał z punktu A do punktu B w poszukiwaniu potężnego artefaktu, po drodze zmagając się z przeciwnościami, które przybierały zazwyczaj formę uzbrojonych po zęby zabójców, śmiertelnie niebezpiecznych pułapek lub zdradzieckich intryg. Rozwiązanie to przypominało konstrukcyjnie powieść drogi a recepta na sukces tkwiła w kreatywności, jaką autorzy wykazywali rzucając kolejne kłody pod nogi głównego bohatera. Tym razem historia jest pełna nagłych zwrotów, które w moim odczuciu trochę wymknęły się spod kontroli, przez co całość traci prosty logiczny ciąg, na rzecz nie do końca udanego eksperymentu. Co gorsza, brakuje mi tu malowniczych sytuacji w jakie wcześniej pakował się bez przerwy Malus Darkblade. Tym razem są to niezliczone sceny walki, pośród których żadna nie wyróżnia się jakimś szczególnie malowniczym akcentem, przez co pod koniec książki czułem się już lekko znudzony kolejnymi scenami, w których krzyżują się miecze i latają odcięte głowy. Mocna trója i czekam na poprawę w następnych odcinkach.

Moja ocena: 3/6


wtorek, 6 maja 2014

Cyrus Smith w kosmosie. Andy Weir "The Martian".

Andy Weir. "The Martian". 

data pierwszego wydania: 23.09.2012 r.
stron: 369
przeczytane: 15.01.2013 r., 03.05.2014 r.

Skarb ten odkryłem nieco ponad rok temu. Skarb to nieziemski - dosłownie i w przenośni. Ale po kolei. Aby zrozumieć, dlaczego sam sobie funduję spoiler i już na początku recenzji zdradzam jej konkluzję, musimy cofnąć się aż do wczesnych lat dziewięćdziesiątych, kiedy to jako mały dzieciak otrzymałem w prezencie od dziadka mocno sfatygowany egzemplarz "Tajemniczej wyspy" Verne'a. To był prawdziwy nokaut. Od tamtej pory do historii inżyniera Cyrusa Smitha i jego szlachetnych kolegów wracałem dosłownie z milion razy, a dziadkowy upominek wygląda obecnie jakby sam został odnaleziony na jakimś karaibskim archipelagu w spróchniałej skrzyni ukrytej dwa metry pod ziemią. Fascynację tę podziela moja małżonka, u której myśl o nieszczęsnych rozbitkach, zmuszonych do polowania na dziką zwierzynę za pomocą narzędzi wyżłobionych z bambusowej witki oraz rozpalania ognia przy użyciu nieśmiertelnej hubki i krzesiwa wywołuje niezdrowe podniecenie. Nie jesteśmy sami, o czym świadczy ogromny sukces powieści Verne'a, jak również Robinsona Crusoe czy też pewnego kapitalnego filmu z Tomem Hanksem w roli głównej.

I tu na scenie pojawia się Andy Weir - debiutant, którego książkę ściągnąłem za darmo z jego strony internetowej, zanim jeszcze zdecydował się w ogóle na jej komercyjną publikację. Ściągnąłem, przeczytałem i oniemiałem. A teraz przeczytałem jeszcze raz. I za rok zamierzam zrobić to po raz kolejny. I tak milion razy. Weir dokonał rzeczy wręcz niebywałej i zarazem bardzo ryzykownej. Klimat i magię "Tajemniczej wyspy" udało mu się przeszczepić na grunt współczesny, sięgając po rozwiązania leżące na granicy hard science fiction. Efektem końcowym jego pracy jest jedna z najlepszych powieści "survivalowych" jakie kiedykolwiek powstały, która ustępuje wyłącznie swojemu szlachetnemu pierwowzorowi, liczącemu sobie już ponad 140 lat.

Już prędko wyjaśniam, o co tu w ogóle chodzi. Książka opowiada o projekcie Ares-3 - trzeciej z kolei załogowej misji na Marsa, którą organizuje w niedalekiej przyszłości NASA. Operacja zakłada lądowanie sześcioosobowej załogi na powierzchni czerwonej planety, pobranie szeregu próbek i wykonanie licznych badań a następnie powrót na orbitę za pomocą wysłanego już wiele miesięcy wcześniej ustrojstwa o nazwie Mars Ascent Vehicle. Stamtąd macierzystym promem "Hermes" wszyscy udadzą się bezpiecznie na Ziemię, gdzie czekają na nich odznaczenia, uścisk dłoni prezydenta i tłumy półnagich wielbicielek. Prawa Murphy'ego są jednak jak wiemy bezlitosne i jeśli coś może pójść nie tak, to zazwyczaj właśnie tak się dzieje. Mamy więc gigantyczną burzę piaskową, podczas ewakuacji dochodzi do wypadku, jeden z astronautów zostaje wśród zamieci przygwożdzony anteną komunikacyjną, reszta załogi przekonana o jego natychmiastowej śmierci opuszcza powierzchnię Marsa nie mając czasu nawet na poszukiwanie zwłok pośród zerowej widoczności. Misja kończy się fiaskiem.

Gdy Mark Watney po paru godzinach odzyskuje przytomność, jego sytuacja nie przedstawia się więc szczególnie optymistycznie. Jest całkowicie sam na powierzchni planety oddalonej o grubo ponad 50 milionów kilometrów od Ziemi. Wszyscy członkowie ekspedycji oraz centrum dowodzenia misją uznali go oficjalnie za zmarłego. Nie posiada żadnej łączności z kimkolwiek - antena umożliwiająca wymianę wiadomości radiowych przed chwilą o mało nie roztrzaskała go na miazgę i sama obecnie jest w stanie zaawansowanego rozpadu. Zróbmy krótką inwentaryzację. Watney ma na sobie kombinezon, który cudem uniknął dekompresji. W okolicy pozostał tak zwany "Hab", czyli namiot ciśnieniowy z podstawową aparaturą podtrzymującą życie, do tego resztki lądownika MDV i rakiety MAV oraz dwa łaziki. Wokół pozbawiona jakiegokolwiek życia pustynia i atmosfera złożona z dwutlenku węgla o temperaturze minus sześćdziesięciu stopni. W "Habie" pozostały racje żywności na kilka miesięcy, trochę wody w zamkniętym obiegu i urządzenie produkujące tlen z marsjańskiej atmosfery. Co dalej, panie Watney?

Nasz kosmonauta musi więc kreatywnością przebić samego MacGyvera i z prawie niczego stworzyć mini-kolonię na powierzchni obcego globu. Dokonuje więc prawdziwych cudów, zużywając w tym celu kilometry taśmy klejącej i wyczarowując wodę z paliwa rakietowego. Przy tym wielokrotnie cudem udaje mu się uniknąć tragicznej śmierci w wyniku eksplozji, pożaru, dekompresji, uduszenia tudzież porażenia prądem. W tle zaś cały czas przewija się pytanie - jak wydostać się z bezludnej, pustynnej planety? Zaznaczam że książka trzyma cały czas w takim napięciu, że można nabawić się problemów ze snem lub zacząć obgryzać paznokcie. Stosowane sztuczki są w sumie nawet przewidywalne - doskonale wiemy, że już zaraz, już za moment coś pójdzie nie tak. Jednak autor jest tak nieskończenie kreatywny w wynajdywaniu coraz to nowszych zagrożeń dla naszego śmiałka, że nigdy nie wiadomo skąd spadnie następny cios. Dodajmy do tego fakt, że powieść napisana jest w pierwszej osobie w formie dziennika, nafaszerowanego niesamowicie zabawnym wisielczym humorem faceta, którego szanse przeżycia wynoszą nie więcej niż pół procenta. To wszystko sprawia, że przez całe 369 stron trzymamy mocno kciuki za Watneya, zastanawiając się wciąż "jak on do cholery z tego wybrnie??". I wcale nie jest powiedziane, że opowieść kończy się happy endem. Ja w każdym razie na pewno nie zepsuję wam zabawy i nic już więcej nie powiem.

Tyle moich przemyśleń. Zabierajcie się czym prędzej do lektury, bo każdy dzień bez "Martiana" jest dniem straconym.

Moja ocena: 6+/6.

poniedziałek, 5 maja 2014

Odrobina gry o tron. Lois McMaster Bujold "Klątwa nad Chalionem".

Lois McMaster Bujold. "Klątwa nad Chalionem".

data pierwszego wydania: 03.02.2003 r.
stron: 496
przeczytane: 24.04.2014 r.

Z tytułem tym zderzyłem się w zasadzie przypadkiem, poszukując jakiejś niezbyt zobowiązującej lektury w klimacie fantasy - w związku z natłokiem tak zwanych "innych spraw", kwiecień był dla mnie niesprzyjającym czytelniczo okresem, głupio by było jednak pozwolić tym nielicznym luźniejszym chwilom pójść na całkowicie na marne. Padło na "Klątwę nad Chalionem" - opis wypatrzony na pewnym znanym portalu sugerował nieco schematyczną historię osadzoną w pseudośredniowiecznej scenerii, trochę intrygi dworskiej, trochę magii, polityka, wojna, honor, te sprawy. Mogę takie powieści pożerać w zasadzie bez końca, więc czym prędzej do roboty.

Parę dni później okazało się, że to wcale nie jest taka banalna opowiastka, jak mogłoby się początkowo wydawać. Fabuła jest niezwykle wciągająca (chociaż może niekoniecznie rewolucyjna), a pieczołowita i realistyczna prezentacja postaci robi naprawdę pozytywne wrażenie. Sam główny bohater to dość nietypowy jak na standardy gatunku przypadek. Szlachetnie urodzony Lupe dy Cazaril to facet, delikatnie mówiąc, po przejściach. Z przyczyn, których nie będę tu wyjawiać, aby nie psuć wam zabawy, ostatnie kilka lat spędził on jako galernik, wcześniej tracąc zdrowie i młodość na licznych kampaniach wojennych. Teraz złamany na ciele jak i duszy powraca w rodzinne strony, marząc o znalezieniu skromnej, nie rzucającej się w oczy posady na dworze, na którym dawno temu służył. Los jest jednak złośliwym gadem i naszemu nieszczęśnikowi nie będzie dane doczekać spokojnej starości w roli jakiegoś anonimowego skryby czy lokaja. Stare znajomości okazują się bardziej wartościowe, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać, w wyniku czego Cazaril zostaje rzucony wprost w paszczę lwa - jako osobisty nauczyciel i sekretarz potencjalnej następczyni tronu będzie musiał się zmierzyć ze śmiertelnie niebezpieczną intrygą, w której stawką jest oczywiście władza - tym razem aż nad dwoma królestwami. W trakcie tych perypetii okaże się, że ten pozornie zmęczony życiem i asekurancki osobnik potrafi pokazać pazur, a jego podopieczna bynajmniej nie jest płochą i rozpuszczoną przez dworskie życie nastolatką.

Widzicie już teraz zapewne, że nie jest to powieść wywracająca świat do góry nogami swoją niespotykaną oryginalnością. Jej siła tkwi jednak we wspomnianej już charakteryzacji bohaterów, z którymi łatwo się zżyć i którym mamy ochotę kibicować. Są to ludzie z krwi i kości, nie mają nic wspólnego z nierzeczywistymi konstruktami o niezrozumiałych motywacjach, na które łatwo się nadziać w "epic fantasy". Postaci kreowane przez Bujold mają zaskakująco przyziemne problemy i ułomności. Druga sprawa to uroczy sposób pisania - historia płynie niespiesznie, autorka dużo uwagi poświęca szczegółom i atmosferze, nad całością unosi się duch snutej przy kominku opowieści. Jeśli zdarzyło wam się czytać cokolwiek autorstwa Robin Hobb, to poczujecie się natychmiast jak w domu, a moje dalsze wyjaśnienia będą zbędne. Uprzedzam jednak, że trzeba nastawić się na specyficzny rodzaj narracji, która tutaj nie pędzi na złamanie karku - dla niektórych pewnie będą to dłużyzny. Tym większe wrażenie robią jednak okazjonalnie pojawiające się fabularne trzęsienia ziemi.

Mówiąc krótko - podobało mi się. Warto też dodać, że "Klątwa nad Chalionem" to naprawdę niezła pozycja dla osób stawiających pierwsze kroki z fantastyką. Wprowadza sprawnie w tę konwencję, nie porażając jednak milionem obco brzmiących nazw i imion, nie zmuszając do zapoznania się z całą skomplikowaną geografią i historią fikcyjnego świata. Dla bardziej doświadczonych książka nie będzie objawieniem, ale stanowi miłą odmianę od nafaszerowanego cynizmem i przemocą Abercrombiego czy zmuszającego mózg do bolesnej gimnastyki Eriksona.

Moja ocena: 4+/6