Drop Down MenusCSS Drop Down MenuPure CSS Dropdown Menu

poniedziałek, 14 lipca 2014

Debiut od razu w czołówce. Anthony Ryan "Blood song".

Anthony Ryan. "Blood song". 
(Raven's shadow #1)

data pierwszego wydania: 22.01.2012 r.
stron: 592
przeczytane: 11.07.2014 r.

Parę miesięcy temu rozpływałem się w zachwytach nad atomowym debiutem Patricka Rothfussa (listę pochwał znajdziecie W TYM MIEJSCU), ubolewając zarazem, że pewnie nieprędko będę mieć okazję przeczytać coś równie dobrego i równie wciągającego. Z pomocą pospieszył jak zwykle niezawodny Goodreads i nakierował mnie na Anthony'ego Ryana, który od czasu opublikowania w 2012 roku swojej pierwszej powieści zatytułowanej "Blood song" zdołał już zyskać uznanie tysięcy fanów na całym świecie. Znajomość z Ryanem postanowiłem odłożyć nieco w czasie i cierpliwie poczekać na ukazanie się drugiego tomu serii - każdy, kto ogląda seriale hurtem dopiero po zakończeniu sezonu z pewnością mnie zrozumie. Długo wyczekiwana premiera miała miejsce nieco ponad tydzień temu i w efekcie wreszcie mogłem śmiało zanurzyć się w świeżym, pachnącym jeszcze nowością świecie fantasy.

Wspólne cechy z sagą o Królobójcy ewidentne są już od pierwszych linijek. Szkielet na którym opiera się fabuła jest bardzo podobny - młody chłopak obdarzony licznymi talentami rozpoczyna niemiłosiernie trudną edukację, która w ogniu licznych prób i testów ma przekuć go w kogoś wyjątkowego. U Rothfussa Kvothe pragnął zostać magiem i poznać tajemnicze imię wiatru. Tutaj Vaelin Al Sorna dokonuje rzeczy niemożliwych aby stać się jednym z braci-wojowników w szeregach tak zwanego "sixth order", czyli w wolnym tłumaczeniu "szóstego zakonu" - elitarnego zbrojnego ramienia zjednoczonego królestwa. Zakonów, tudzież "orderów", jest w wyimaginowanym świecie oficjalnie sześć, nieoficjalnie siedem. Każdy z nich służy religijnym ideałom, jak i interesom państwa, jeden jako zgromadzenie uczonych, inny jako swego rodzaju służba zdrowia, jeszcze inny tropi zawzięcie heretyków. I tak dalej.

Obaj młodzieńcy mają przed sobą wyjątkową przyszłość. Dlaczego Kvothe nosi takie a nie inne miano? Czemu jest tak sławny? Tego dowiemy się gdy tylko Patrick Rothfuss zabierze się w końcu do roboty i ukończy trzeci tom serii. W przypadku Vaelina pewne skrawki informacji otrzymujemy już od pierwszych stron, kiedy to głównego bohatera poznajemy jako trzydziestoletniego mężczyznę relacjonującego historię swojej chwały i swojego upadku imperialnemu kronikarzowi. Z rozdziału na rozdział śledzimy jego rozwój - od przerażonego dziesięciolatka po zabójczo skutecznego młodego wojownika, który jest gotów aby wziąć los w swoje ręce. Al Sorna staje się najlepszym adeptem zakonu i zarazem narzędziem w rękach samego króla. A to dopiero początek. Nadchodzi wojna, w której Vaelin i jego towarzysze odegrają kluczową rolę.

Niestety, ja osobiście mam z całą tą konstrukcją pewien problem. Otóż wybuchowa i spektakularna kariera Vaelina, stanowiąca w zasadzie fundament na którym została zbudowana cała powieść, wydaje się bardzo mocno naciągana. O ile protagonista Rothfussa był naprawdę cudownym dzieckiem, niemal połączeniem Leonarda da Vinci, Mozarta i Newtona, o tyle al Sorna nie wykazuje przez znaczną część książki żadnych niespotykanych uzdolnień poza dość dużym talentem do obsługi miecza i innych ostrych narzędzi. Nie przeszkadza mu to, aby zostać niemal z urzędu wytypowanym na przyszłego następcę Aspekta - najbardziej wpływowego człowieka w całym zakonie. Także sam król, przedstawiony jako osoba bardzo sprytna i szatańsko wręcz przenikliwa,  niewiele myśląc czyni Vaelina swoim zaufanym agentem i powierza mu istotne misje. Mnie taka pchana na siłę do przodu konstrukcja nie przekonuje. Jeszcze bardziej naiwny jest wątek talentu magicznego głównego bohatera, który ujawnia się w późniejszej części opowieści. Talent ten, zbliżony nieco do jasnowidzenia,  prowadzi go niemal jak po sznurku od punktu A do punktu B, działając jako bezczelny deus ex machina, gdy fabuła natrafia na wąskie gardło.

Cóż, lubię się czepiać i lubię historie płynące w naturalny sposób, bez popychania ich na siłę za pomocą różnych topornych zabiegów. Ale moja upierdliwość nie zmienia jednak faktu, że powieść  jest wciągająca, trzymająca w napięciu i fantastycznie napisana. Jeśli żelazną logikę odwiesicie na chwilę na kołek i zignorujecie czasem grubymi nićmi szyte zwroty fabuły, które nakreśliłem w poprzednim paragrafie, to przed wami kilkaset stron książki akcji naprawdę wysokiej próby. Tajemnica kryje się jak zwykle w narracji, Ryan pisze w na tyle ciekawy sposób, że można mu różne koncepcyjne potknięcia wybaczyć. Potrafi zaskakiwać, budować napięcie, kontrolować tempo, generalnie czuje się swobodnie jak stary wyjadacz, który ma za sobą całe dziesięciolecia twórczości a nie jak prawie że żółtodziób z zerowym dorobkiem literackim. Brawo.

Stosując wdrożoną w recenzji "Imienia wiatru" pseudo-skalę dałbym powyższej książce jakieś 0.85 "Rothfussa". Powieść o Królobójcy jest w moim odczuciu o całą ligę lepsza, ale dzieło Anthony'ego Ryana zasługuje na bardzo mocną piątkę.

Moja ocena: 5/6





środa, 9 lipca 2014

Mroczne oblicze legendy. Bernard Cornwell "Zimowy monarcha".

Bernard Cornwell. "Zimowy monarcha".

data pierwszego wydania: 15.04.1997 r,
stron: 448
przeczytane: 06.07.2014 r.

Z legendą o królu Arturze i rycerzach okrągłego stołu zetknęliście się pewnie niejednokrotnie. Nieraz słyszeliście o Świętym Graalu, zatopionym w kamieniu mieczu, Pani Jeziora, zamku Camelot, Galahadzie, Lancelocie i Merlinie. Wojownicy Artura stanowią zgodnie z konwencją ucieleśnienie wszelkich cnót, wzór honoru i odwagi, paradują na białym rumaku w wypolerowanych zbrojach i przelewają krew w obronie czci dam.

Jeśli w arturiańskich legendach tkwi choćby małe ziarnko prawdy i bohaterowie tych opowieści nie są całkowicie fikcyjni, to rzeczywistość, jak to zwykle bywa, najprawdopodobniej przedstawiała się nieco mniej cukierkowo. Z takiego założenia wyszedł Bernard Cornwell, znany i wybitny autor, którego można śmiało określić mianem celebryty gatunku "historical fiction". Postanowił on przygody Artura odmalować w sposób do bólu realistyczny, pokazując bez żadnej cenzury twarde i nieludzkie realia mrocznych wieków.

Przenosimy się więc na Wyspy Brytyjskie, jest przełom piątego i szóstego stulecia po Chrystusie, czas chaosu, przemocy i degeneracji. Rzymskie imperium pogrążyło się w niebycie, strawione przez wewnętrzne choroby i ostatecznie zgładzone przez barbarzyńców. Cywilizacja chyli się ku upadkowi, nikt już nie umie budować dróg i akweduktów, nikt nie zajmuje się literaturą i filozofią. Jedynym rzemiosłem, które rozwija się w nieskrępowany sposób jest wojna, jedynym prawem jest prawo siły. Ziemie brytyjskie uginają się pod naporem inwazji prymitywnych i brutalnych Saksonów, władcy pojedyńczych mniejszych i większych leżących na wyspach królestw nie potrafią wznieść się ponad podziały i wspólnie stawić czoła najeźdźcom, równolegle toczą się więc krwawe walki o dominację wśród Brytów.

Aż się prosi by powiedzieć, że w tym miejscu pojawia się heroiczny Artur, który w imię wyższych idei jednoczy zwaśnionych królów i wodzów, by stanąć naprzeciwko barbarzyńskiej fali. Ale nie tym razem, nie w tej powieści. Artura poznajemy w roli opiekuna Mordreda, nieletniego następcy tronu jednego z konkurujących o supremację państw brytyjskich. Nasz dzielny rycerz chciałby zjednoczyć ludność wysp pod jednym sztandarem i dzięki temu raz na zawsze odeprzeć Saksonów, na drodze do sukcesu stają mu jednak intrygi, animozje, niepohamowana żądza władzy oraz Ginewra - prawdziwa femme fatale, za której sprawą Artur traci głowę, zrywa ważne politycznie zaręczyny i doprowadza w ten sposób do krwawej rzezi. Jak potoczą się więć ostatecznie losy Brytów? Czy uda się powstrzymać najeźdźców? Tego nie dowiadujemy się w pierwszym tomie, stanowi on zaledwie ekspozycję i wprowadzenie do całej arturiańskiej trylogii.

Książka jest napisana w dość specyficzny sposób, stosunkowo chaotyczną i bałaganiarską narrację w pierwszej osobie prowadzi Derfel Cadarn, jeden z wojowników walczących u boku Artura. Gdyby powieść wyszła spod pióra Abercrombiego z jego mistrzowskimi dialogami i pięknie uporządkowaną strukturą, to pewnie ocena byłaby znacznie wyższa, sposób pisania Cornwella nie przypadł mi jakoś szczególnie do gustu. Mam zamiar jednak sięgnąć po kolejną część, bo sama fabuła jest niezwykle ciekawa a zamiłowanie autora do mediewistycznych szczegółów idealnie trafia w moje zainteresowania.

Moja ocena: 4-/6