Anthony Ryan. "Blood song".
(Raven's shadow #1)
data pierwszego wydania: 22.01.2012 r.
stron: 592
przeczytane: 11.07.2014 r.
Parę miesięcy temu rozpływałem się w zachwytach nad atomowym debiutem Patricka Rothfussa (listę pochwał znajdziecie W TYM MIEJSCU), ubolewając zarazem, że pewnie nieprędko będę mieć okazję przeczytać coś równie dobrego i równie wciągającego. Z pomocą pospieszył jak zwykle niezawodny Goodreads i nakierował mnie na Anthony'ego Ryana, który od czasu opublikowania w 2012 roku swojej pierwszej powieści zatytułowanej "Blood song" zdołał już zyskać uznanie tysięcy fanów na całym świecie. Znajomość z Ryanem postanowiłem odłożyć nieco w czasie i cierpliwie poczekać na ukazanie się drugiego tomu serii - każdy, kto ogląda seriale hurtem dopiero po zakończeniu sezonu z pewnością mnie zrozumie. Długo wyczekiwana premiera miała miejsce nieco ponad tydzień temu i w efekcie wreszcie mogłem śmiało zanurzyć się w świeżym, pachnącym jeszcze nowością świecie fantasy.
Wspólne cechy z sagą o Królobójcy ewidentne są już od pierwszych linijek. Szkielet na którym opiera się fabuła jest bardzo podobny - młody chłopak obdarzony licznymi talentami rozpoczyna niemiłosiernie trudną edukację, która w ogniu licznych prób i testów ma przekuć go w kogoś wyjątkowego. U Rothfussa Kvothe pragnął zostać magiem i poznać tajemnicze imię wiatru. Tutaj Vaelin Al Sorna dokonuje rzeczy niemożliwych aby stać się jednym z braci-wojowników w szeregach tak zwanego "sixth order", czyli w wolnym tłumaczeniu "szóstego zakonu" - elitarnego zbrojnego ramienia zjednoczonego królestwa. Zakonów, tudzież "orderów", jest w wyimaginowanym świecie oficjalnie sześć, nieoficjalnie siedem. Każdy z nich służy religijnym ideałom, jak i interesom państwa, jeden jako zgromadzenie uczonych, inny jako swego rodzaju służba zdrowia, jeszcze inny tropi zawzięcie heretyków. I tak dalej.
Obaj młodzieńcy mają przed sobą wyjątkową przyszłość. Dlaczego Kvothe nosi takie a nie inne miano? Czemu jest tak sławny? Tego dowiemy się gdy tylko Patrick Rothfuss zabierze się w końcu do roboty i ukończy trzeci tom serii. W przypadku Vaelina pewne skrawki informacji otrzymujemy już od pierwszych stron, kiedy to głównego bohatera poznajemy jako trzydziestoletniego mężczyznę relacjonującego historię swojej chwały i swojego upadku imperialnemu kronikarzowi. Z rozdziału na rozdział śledzimy jego rozwój - od przerażonego dziesięciolatka po zabójczo skutecznego młodego wojownika, który jest gotów aby wziąć los w swoje ręce. Al Sorna staje się najlepszym adeptem zakonu i zarazem narzędziem w rękach samego króla. A to dopiero początek. Nadchodzi wojna, w której Vaelin i jego towarzysze odegrają kluczową rolę.
Niestety, ja osobiście mam z całą tą konstrukcją pewien problem. Otóż wybuchowa i spektakularna kariera Vaelina, stanowiąca w zasadzie fundament na którym została zbudowana cała powieść, wydaje się bardzo mocno naciągana. O ile protagonista Rothfussa był naprawdę cudownym dzieckiem, niemal połączeniem Leonarda da Vinci, Mozarta i Newtona, o tyle al Sorna nie wykazuje przez znaczną część książki żadnych niespotykanych uzdolnień poza dość dużym talentem do obsługi miecza i innych ostrych narzędzi. Nie przeszkadza mu to, aby zostać niemal z urzędu wytypowanym na przyszłego następcę Aspekta - najbardziej wpływowego człowieka w całym zakonie. Także sam król, przedstawiony jako osoba bardzo sprytna i szatańsko wręcz przenikliwa, niewiele myśląc czyni Vaelina swoim zaufanym agentem i powierza mu istotne misje. Mnie taka pchana na siłę do przodu konstrukcja nie przekonuje. Jeszcze bardziej naiwny jest wątek talentu magicznego głównego bohatera, który ujawnia się w późniejszej części opowieści. Talent ten, zbliżony nieco do jasnowidzenia, prowadzi go niemal jak po sznurku od punktu A do punktu B, działając jako bezczelny deus ex machina, gdy fabuła natrafia na wąskie gardło.
Cóż, lubię się czepiać i lubię historie płynące w naturalny sposób, bez popychania ich na siłę za pomocą różnych topornych zabiegów. Ale moja upierdliwość nie zmienia jednak faktu, że powieść jest wciągająca, trzymająca w napięciu i fantastycznie napisana. Jeśli żelazną logikę odwiesicie na chwilę na kołek i zignorujecie czasem grubymi nićmi szyte zwroty fabuły, które nakreśliłem w poprzednim paragrafie, to przed wami kilkaset stron książki akcji naprawdę wysokiej próby. Tajemnica kryje się jak zwykle w narracji, Ryan pisze w na tyle ciekawy sposób, że można mu różne koncepcyjne potknięcia wybaczyć. Potrafi zaskakiwać, budować napięcie, kontrolować tempo, generalnie czuje się swobodnie jak stary wyjadacz, który ma za sobą całe dziesięciolecia twórczości a nie jak prawie że żółtodziób z zerowym dorobkiem literackim. Brawo.
Stosując wdrożoną w recenzji "Imienia wiatru" pseudo-skalę dałbym powyższej książce jakieś 0.85 "Rothfussa". Powieść o Królobójcy jest w moim odczuciu o całą ligę lepsza, ale dzieło Anthony'ego Ryana zasługuje na bardzo mocną piątkę.
Moja ocena: 5/6
invent your traditions
[ o moim czytaniu ]
poniedziałek, 14 lipca 2014
środa, 9 lipca 2014
Mroczne oblicze legendy. Bernard Cornwell "Zimowy monarcha".
Bernard Cornwell. "Zimowy monarcha".
data pierwszego wydania: 15.04.1997 r,
stron: 448
przeczytane: 06.07.2014 r.
Z legendą o królu Arturze i rycerzach okrągłego stołu zetknęliście się pewnie niejednokrotnie. Nieraz słyszeliście o Świętym Graalu, zatopionym w kamieniu mieczu, Pani Jeziora, zamku Camelot, Galahadzie, Lancelocie i Merlinie. Wojownicy Artura stanowią zgodnie z konwencją ucieleśnienie wszelkich cnót, wzór honoru i odwagi, paradują na białym rumaku w wypolerowanych zbrojach i przelewają krew w obronie czci dam.
Jeśli w arturiańskich legendach tkwi choćby małe ziarnko prawdy i bohaterowie tych opowieści nie są całkowicie fikcyjni, to rzeczywistość, jak to zwykle bywa, najprawdopodobniej przedstawiała się nieco mniej cukierkowo. Z takiego założenia wyszedł Bernard Cornwell, znany i wybitny autor, którego można śmiało określić mianem celebryty gatunku "historical fiction". Postanowił on przygody Artura odmalować w sposób do bólu realistyczny, pokazując bez żadnej cenzury twarde i nieludzkie realia mrocznych wieków.
Przenosimy się więc na Wyspy Brytyjskie, jest przełom piątego i szóstego stulecia po Chrystusie, czas chaosu, przemocy i degeneracji. Rzymskie imperium pogrążyło się w niebycie, strawione przez wewnętrzne choroby i ostatecznie zgładzone przez barbarzyńców. Cywilizacja chyli się ku upadkowi, nikt już nie umie budować dróg i akweduktów, nikt nie zajmuje się literaturą i filozofią. Jedynym rzemiosłem, które rozwija się w nieskrępowany sposób jest wojna, jedynym prawem jest prawo siły. Ziemie brytyjskie uginają się pod naporem inwazji prymitywnych i brutalnych Saksonów, władcy pojedyńczych mniejszych i większych leżących na wyspach królestw nie potrafią wznieść się ponad podziały i wspólnie stawić czoła najeźdźcom, równolegle toczą się więc krwawe walki o dominację wśród Brytów.
Aż się prosi by powiedzieć, że w tym miejscu pojawia się heroiczny Artur, który w imię wyższych idei jednoczy zwaśnionych królów i wodzów, by stanąć naprzeciwko barbarzyńskiej fali. Ale nie tym razem, nie w tej powieści. Artura poznajemy w roli opiekuna Mordreda, nieletniego następcy tronu jednego z konkurujących o supremację państw brytyjskich. Nasz dzielny rycerz chciałby zjednoczyć ludność wysp pod jednym sztandarem i dzięki temu raz na zawsze odeprzeć Saksonów, na drodze do sukcesu stają mu jednak intrygi, animozje, niepohamowana żądza władzy oraz Ginewra - prawdziwa femme fatale, za której sprawą Artur traci głowę, zrywa ważne politycznie zaręczyny i doprowadza w ten sposób do krwawej rzezi. Jak potoczą się więć ostatecznie losy Brytów? Czy uda się powstrzymać najeźdźców? Tego nie dowiadujemy się w pierwszym tomie, stanowi on zaledwie ekspozycję i wprowadzenie do całej arturiańskiej trylogii.
Książka jest napisana w dość specyficzny sposób, stosunkowo chaotyczną i bałaganiarską narrację w pierwszej osobie prowadzi Derfel Cadarn, jeden z wojowników walczących u boku Artura. Gdyby powieść wyszła spod pióra Abercrombiego z jego mistrzowskimi dialogami i pięknie uporządkowaną strukturą, to pewnie ocena byłaby znacznie wyższa, sposób pisania Cornwella nie przypadł mi jakoś szczególnie do gustu. Mam zamiar jednak sięgnąć po kolejną część, bo sama fabuła jest niezwykle ciekawa a zamiłowanie autora do mediewistycznych szczegółów idealnie trafia w moje zainteresowania.
Moja ocena: 4-/6
data pierwszego wydania: 15.04.1997 r,
stron: 448
przeczytane: 06.07.2014 r.
Z legendą o królu Arturze i rycerzach okrągłego stołu zetknęliście się pewnie niejednokrotnie. Nieraz słyszeliście o Świętym Graalu, zatopionym w kamieniu mieczu, Pani Jeziora, zamku Camelot, Galahadzie, Lancelocie i Merlinie. Wojownicy Artura stanowią zgodnie z konwencją ucieleśnienie wszelkich cnót, wzór honoru i odwagi, paradują na białym rumaku w wypolerowanych zbrojach i przelewają krew w obronie czci dam.
Jeśli w arturiańskich legendach tkwi choćby małe ziarnko prawdy i bohaterowie tych opowieści nie są całkowicie fikcyjni, to rzeczywistość, jak to zwykle bywa, najprawdopodobniej przedstawiała się nieco mniej cukierkowo. Z takiego założenia wyszedł Bernard Cornwell, znany i wybitny autor, którego można śmiało określić mianem celebryty gatunku "historical fiction". Postanowił on przygody Artura odmalować w sposób do bólu realistyczny, pokazując bez żadnej cenzury twarde i nieludzkie realia mrocznych wieków.
Przenosimy się więc na Wyspy Brytyjskie, jest przełom piątego i szóstego stulecia po Chrystusie, czas chaosu, przemocy i degeneracji. Rzymskie imperium pogrążyło się w niebycie, strawione przez wewnętrzne choroby i ostatecznie zgładzone przez barbarzyńców. Cywilizacja chyli się ku upadkowi, nikt już nie umie budować dróg i akweduktów, nikt nie zajmuje się literaturą i filozofią. Jedynym rzemiosłem, które rozwija się w nieskrępowany sposób jest wojna, jedynym prawem jest prawo siły. Ziemie brytyjskie uginają się pod naporem inwazji prymitywnych i brutalnych Saksonów, władcy pojedyńczych mniejszych i większych leżących na wyspach królestw nie potrafią wznieść się ponad podziały i wspólnie stawić czoła najeźdźcom, równolegle toczą się więc krwawe walki o dominację wśród Brytów.
Aż się prosi by powiedzieć, że w tym miejscu pojawia się heroiczny Artur, który w imię wyższych idei jednoczy zwaśnionych królów i wodzów, by stanąć naprzeciwko barbarzyńskiej fali. Ale nie tym razem, nie w tej powieści. Artura poznajemy w roli opiekuna Mordreda, nieletniego następcy tronu jednego z konkurujących o supremację państw brytyjskich. Nasz dzielny rycerz chciałby zjednoczyć ludność wysp pod jednym sztandarem i dzięki temu raz na zawsze odeprzeć Saksonów, na drodze do sukcesu stają mu jednak intrygi, animozje, niepohamowana żądza władzy oraz Ginewra - prawdziwa femme fatale, za której sprawą Artur traci głowę, zrywa ważne politycznie zaręczyny i doprowadza w ten sposób do krwawej rzezi. Jak potoczą się więć ostatecznie losy Brytów? Czy uda się powstrzymać najeźdźców? Tego nie dowiadujemy się w pierwszym tomie, stanowi on zaledwie ekspozycję i wprowadzenie do całej arturiańskiej trylogii.
Książka jest napisana w dość specyficzny sposób, stosunkowo chaotyczną i bałaganiarską narrację w pierwszej osobie prowadzi Derfel Cadarn, jeden z wojowników walczących u boku Artura. Gdyby powieść wyszła spod pióra Abercrombiego z jego mistrzowskimi dialogami i pięknie uporządkowaną strukturą, to pewnie ocena byłaby znacznie wyższa, sposób pisania Cornwella nie przypadł mi jakoś szczególnie do gustu. Mam zamiar jednak sięgnąć po kolejną część, bo sama fabuła jest niezwykle ciekawa a zamiłowanie autora do mediewistycznych szczegółów idealnie trafia w moje zainteresowania.
Moja ocena: 4-/6
czwartek, 12 czerwca 2014
Ubogi kuzyn Joffreya. Mark Lawrence "Książę cierni".
Mark Lawrence. "Książę cierni".
data pierwszego wydania: 02.08.2011 r.
stron: 384
przeczytane: 12.06.2014 r.
data pierwszego wydania: 02.08.2011 r.
stron: 384
przeczytane: 12.06.2014 r.
Z jakiegoś powodu Quentin Tarantino
nigdy nie zdecydował się na nakręcenie filmu w konwencji
średniowiecznej. Był już western, była II wojna światowa, może
czas na mroczne wieki? Gdyby kiedyś rzeczywiście zmienił zdanie,
to czeka na niego potencjalny scenariusz. Zanim jednak nasz reżyser
mógłby wykonać telefon do Michaela Madsena i Umy Thurman, nie
mówiąc już o odpaleniu kamer, należałoby wprowadzić całe
mnóstwo poprawek...
“Książę cierni” jako żywo
przypomina filmowe “Wściekłe psy”. Jest to mocna i
bezkompromisowa opowieść, w której przemoc jest kluczowym środkiem
przekazu, czasem nawet celem samym w sobie. Autor wręcz napawa się
okrucieństwem i cynizmem bohaterów, przesuwając jeszcze dalej
granice ustanowione wcześniej przez Martina, Sapkowskiego czy
Abercrombiego. Dark fantasy w wydaniu ekstremalnym. Książka jest
jednak zbyt “dark” aby nadal pozostać wiarygodną i miejscami
popada w zbytnią komiksowość. Krwiożerczość zaprezentowanych
postaci jest po prostu przerysowana i odrealniona, chociaż na
szczęście cała konstrukcja nie zbliża się do poziomu żenady
jaki znam z inkwizytorskich opowieści Jacka Piekary (to raczej niemożliwe do osiągnięcia).
Działo krytyki mam zamiar w pierwszej
kolejności wycelować prosto w głównego bohatera. Nastoletni
książę Jorg miał w założeniu nawiązywać do znanego z “Gry o
tron” Joffreya, o którym można by napisać wiele – w
szczególności to, że jest niezwykle przekonującym i spójnym
wytworem wyobraźni, budącym skrajne emocje wśród miłośników sagi ze względu na mistrzowsko wykreowany wizerunek sadystycznej żmii. To jeden z najlepszych antyherosów w historii. Lawrence nie powtórzył sukcesu G.R.R. Martina
i popełnił szereg błędów, na czele z wyposażeniem piętnastolatka w
wypowiedzi i przemyślenia, które nijak do niego nie pasują i
sugerują, że mamy do czynienia raczej z pięćdziesięcioletnim
zgorzkniałym najemnikiem. Kreacja tytułowego bohatera wręcz leży
i kwiczy, w niczym nie pomaga narracja w pierwszej osobie, która jak wiadomo jest sztuką dla wybranych i jej stosowanie to naprawdę niebezpieczny zabieg. Podobnie blado wypada reszta stawki - banda szumowin podróżujących wraz z Jorgiem to nic więcej jak tylko zbiór imion.
Grzechem numer dwa jest mało
interesująca i często trochę absurdalna fabuła. W literaturze spod znaku magii i miecza jest
to przewinienie niewybaczalne, bo tego typu powieści czyta się dla
emocjonującej rozrywki i na nudziarstwo nie ma w nich miejsca.
Kilkutomowa seria autorstwa Mike'a Lee i Dana Abnetta (parę słów TU i TU, a także TUTAJ) jest sztandarowym przykładem, jak powinno się "To”
robić. Seria o Malusie Darkblade nie aspiruje do miana wyższej formy sztuki, ale skutecznie wkręca w czytelniczy trans i wywołuje wypieki na twarzy każdego fana gier RPG. Tymczasem “Książę cierni” jest najzwyczajniej w
świecie nieciekawy i zamiast wciągać niczym wir, brnie chaotycznie
nie wiadomo dokąd i po co. Mnie znudził błyskawicznie, do końca
dobrnąłem tylko dzięki poczuciu kronikarskiego obowiązku, tak silna pokusa przerwania przed końcem zdarza mi się naprawdę rzadko.
Pozytywne recenzje tej trzytomowej serii są dla mnie co najmniej
zastanawiające, ja za ciąg dalszy raczej podziękuję. Jeśli macie ochotę na krwawą, ostrą historię fantasy dla prawdziwych facetów, to zamiast marnować czas sięgnijcie lepiej po "Best served cold" Abercrombiego, która to powyżej zrecenzowane dzieło rozkłada na łopatki w pierwszej rundzie.
Moja ocena: 2-/6
wtorek, 10 czerwca 2014
Jak zwykle solidnie. Stephen King "Worek kości".
Stephen King. "Worek kości".
data pierwszego wydania: 1989 r.
stron: 736
przeczytane: 08.06.2014 r.
data pierwszego wydania: 1989 r.
stron: 736
przeczytane: 08.06.2014 r.
“Kultura popularna” zazwyczaj nie
oznacza nic dobrego. Moje pierwsze i natychmiastowe skojarzenia
oscylują wokół śpiewających zniewieściałych gogusiów,
śmieciowego żarcia rodem z sieci fast-foodów, tandetnych
hollywoodzkich filmów akcji oraz książkowych serii o wampirach ze
szkoły średniej. W nielicznych przypadkach okazuje się jednak, że
można wydać dzieło prawdziwe masowe bez cienia żenady i bez
robienia z odbiorcy idioty. Specjalistą od takich sprytnych
rozwiązań jest Stephen King, który od bez mała czterdziestu lat
bombarduje nas nieprawdopodobną ilością powieści, z których
większość odnosi znaczący komercyjny sukces, zachowując przy tym
bardzo wysokie walory artystyczne.
“Worek
kości” to jeden z
bardziej znanych i jeden z
wyżej ocenianych tytułów
w dorobku autora.
Historia nie powinna
zaskoczyć specjalnie nikogo, kto z kingowskim światem miał już
wcześniej do czynienia. Mamy więc siły
nadprzyrodzone, zgniłą
mentalność zapadłych amerykańskich miasteczek i
silnie zarysowanego męskiego protagonistę, który znalazł się na
ostrym zakręcie
życia. Czterdziestoletni
Michael jest znanym i
spełnionym pisarzem,
którego powieści
trafiają regularnie do ścisłej czołówki bestsellerów. Nie
może się on jednak od kilku lat pozbierać po nieoczekiwanej
śmierci żony, przez co
cierpi na całkowitą blokadę twórczą.
Jego kariera wisi więc na
włosku i pomimo bezpiecznej
sytuacji materialnej gwarantowanej
przez spore oszczędności na koncie, Mike
zaczyna tracić poczucie sensu własnego życia. Pchany
przez trudne do wyjaśnienia, nieracjonalne impulsy oraz przez
uporczywe koszmary, wyrusza do malowniczej, położonej nad brzegiem
jeziora letniej rezydencji Sara Laughs, w której niegdyś
spędził wiele cennych
chwil ze swoją małżonką.
Na miejscu okazuje
się, że letniskowy dom kryje w
sobie mroczne historie
sprzed wielu dekad, które
żona naszego bohatera w ostatnich miesiącach swojego życia
poruszyła niczym przysłowiowe mrowisko kijem.
Opowieść
traktuje więc o duchach, o zbrodni, o małomiasteczkowym
okrucieństwie. Mocna książka, obfitująca w wiele brutalnych,
szokujących scen, do
czego King zdołał już swoich czytelników przyzwyczaić. Nie
zostawia znów suchej nitki na amerykańskim społeczeństwie, które
pod warstwą komercyjno-hedonistycznego lukru kryje straszną
zgniliznę i rozpad wszelkich norm.
Dużym
plusem jest staranna i
niespieszna budowa postaci. Odbywa
się to kosztem przynajmniej setki dodatkowych stron i znacznego
spowolnienia akcji w niektórych fragmentach, nie jest to jednak czas
zmarnowany, bo charakteryzacja jest naprawdę wyśmienita. Tempo
narracji w ogóle jest stosunkowo niespieszne jak na powieść z
założenia czysto rozrywkową, dla mnie to akurat dodatkowy plus, bo
zawsze byłem zwolennikiem
potężnych, ciągnących się w nieskończoność tomów.
Tak
więc mistrz po raz kolejny mnie nie zawiódł. Nie jest to na pewno
książka tak powalająca jak kultowe “Lśnienie”, nie
wspominając już o serii o Rewolwerowcu, niemniej jednak na mocną
piątkę jak najbardziej zasługuje.
Moja ocena: 5/6
środa, 4 czerwca 2014
Nakład Własny Autora. Hugh Howey "Wool".
Hugh Howey. "Wool".
data pierwszego wydania: 01.01.2012 r.
stron: 509
przeczytane: 17.05.2014 r.
data pierwszego wydania: 01.01.2012 r.
stron: 509
przeczytane: 17.05.2014 r.
Jedną z moich niezliczonych spraw do
załatwienia w życiu jest znalezienie idealnej książki
postapokaliptycznej. Poszukiwania trwają z mniejszymi lub większymi
sukcesami od dobrych paru lat i jak na razie w czołówce rankingu
znajduje się Cormac McCarthy - TUTAJ możecie przeczytac dlaczego. Dalej czuję jednak niedosyt i mam
wrażenie, że w tej dziedzinie pozostało sporo do odkrycia. Gdy
widzę więc nową pozycję traktującą o świecie zdziesiątkowanym
przez nuklearny konflikt lub wyjątkowo skutecznego wirusa, nie
trzeba mnie długo namawiać.
“Wool Omnibus” to zbiór
zawierający wszystkie pięć nowel rozpoczętego w 2011 roku cyklu.
Tak naprawdę to jedna obszerna powieść, podział na kilka części
wynika z tego, w jaki sposób utwór był opublikowany. Jest to dość
ciekawy przypadek – wprost z amerykańskiego snu “od pucybuta do
milionera”. Absolutnie nieznany Hugh Howey opublikował pierwszą
odsłonę cyklu własnym sumptem, za pomocą systemu Kindle Direct
Publishing obsługiwanego oczywiście przez Amazona. Większość
tego typu przedsięwzięć, pozbawionych promocyjnego wsparcia
korporacyjno-wydawniczej machiny, ginie w mrokach historii, tym razem
jednak zdarzyło się coś niezwykłego – publiczność za oceanem
oszalała na punkcie “wełny”. Posypały się zachwyty fanów,
pełne uznania recenzje, wreszcie komercyjny sukces całej operacji –
autor zarobił na swoim dziele setki tysięcy USD a na horyzoncie
jest już ponoć hollywoodzka ekranizacja. Z mojej strony szczerze
gratulacje – zawsze cieszy mnie, gdy ktoś swoją pasję i talent
potrafi udanie skonfrontować z twardymi realiami rynku.
No dobrze, czyli biznesowo na pięć z
plusem. Ale czy po przebiciu się przez otoczkę wirusowego
marketingu dostajemy rzeczywiście solidną książkę? Z tym jak
wiadomo bywa różnie i często ilość zachwytów w mediach
społecznościowych jest odwrotnie proporcjonalna do jakości utworu.
Moje odczucia w tym przypadku są szczęśliwie dość pozytywne,
choć nie bez zastrzeżeń.
Opowieść traktuje o grupie ludzi
żyjących w gigantycznym podziemnym silosie, stanowiącym ostatni
bastion cywilizacji w świecie zgładzonym przez bliżej nieokreślony
kataklizm lub wojnę. Licząca sobie znacznie ponad sto pięter
konstrukcja została wyposażona we wszelkie niezbędne do
przetrwania instalacje – generatory prądu, uprawy roślin,
uzdatnianie wody. Wewnątrz funkcjonuje iście orwellowskie
społeczeństwo. Przyrost populacji jest ze zrozumiałych powodów
ściśle kontrolowany – małżeństwa muszą uczestniczyć w
loterii, w której stawką jest formalna zgodna na posiadanie
potomstwa. Świat zewnętrzny stanowi całkowite tabu – wyrażenie
chęci opuszczenia silosu jest obok np. zabójstwa jednym z cięższych
przewinień, jakich można się według panującego prawa
dopuścić. Karą za najsurowsze naruszenia kodeksu jest wydalenie ze
schronu – zwane zwyczajowo “czyszczeniem”. Skąd takie
określenie? Delikwent otrzymuje skafander umożliwiający
przetrwanie nędznych kilku minut w skrajnie toksycznej atmosferze i
wyrusza w swoją ostatnią drogę. Przestrzegany jak dotąd od
niepamiętnych czasów obyczaj stanowi, iż skazaniec ma za zadanie
oczyścić z kurzu, pyłu i wszelkiego brudu zestaw kamer,
stanowiących jedyne okno na świat dla mieszkańców silosu.
Książka zgodnie ze starą szkołą
Hitchcocka rozpoczyna się od trzęsienia ziemi – a konkretnie od
przeprowadzanej właśnie w drodze “czyszczenia” egzekucji.
Dotyczy ona nie byle kogo, bo samego szeryfa i jak się później
okaże, uruchomi ciąg wydarzeń, który zmieni losy mieszkańców
schronu na zawsze. Mająca zastąpić poprzedniego stróża prawa
dziewczyna lubuje się w szeroko pojętym wsadzaniu kija w mrowisko i
sama prosi się o kłopoty, wyciągając na światło dzienne
rzeczy, które miały pozostać na zawsze ukryte. Okazuje się, że
panujący w silosie pozorny porządek kryje pod spodem mroczne
tajemnice.
Akcja toczy się w ekspresowym tempie,
zwalniając tylko na moment w drugiej części powieści, by potem
ruszyć ze zdwojoną dynamiką. Możecie spodziewać się licznych
nagłych zwrotów, niespodziewanych wolt i mocnych akcentów –
żaden z głównych bohaterów nie może liczyć na zbytnią
pobłażliwość autora. Mój mózg nie jest jednak w stanie
zaakceptować kilku zbyt wygodnych i zbyt niewiarygodnych zbiegów
okoliczności, które popychają bohaterów na nowe tory i forsują
fabułę naprzód nieco na siłę i w nienaturalny sposób. Na przykład wybór
głównej bohaterki na szeryfa. Oraz jej przypadkowo nawiązana relacja z
Lukasem, który również przypadkowo trafia w samo centrum
politycznego przewrotu mającego wstrząsnąć silosową
społecznością. Nie przepadam za narracją ulepioną z takich nie
do końca logicznie umotywowanych, losowych zdarzeń. Nie przemawia do mnie również idea "czyszczenia", to że każdy skazaniec pokornie i konformistycznie podporządkowuje się rytuałowi. To oczywiście bardziej złożona kwestia, której dobrze nie jestem w stanie przybliżyć bez poważnych spoilerów. Mimo wszystko ja nie poczułem się przekonany. Jeśli jednak
jesteście w stanie przymknąć na te niedoskonałości oko i na chwilę odwiesić
zamiłowanie do silnych związków przyczynowo -skutkowych na kołek,
książka powinna Wam przypaść do gustu. Ja daję ocenę
dostateczną.
Moja ocena: 3+/6
czwartek, 8 maja 2014
Do trzech razy sztuka. Dan Abnett & Mike Lee "Reaper of souls".
Dan Abnett & Mike Lee. "Reaper of souls"
(The chronicles of Malus Darkblade #3)
data pierwszego wydania: 08.08.2006 r.
stron: 416
przeczytane: 07.05.2014 r.
Niejako z kronikarskiego obowiązku spieszę zaraportować, że trzecia część przygód Malusa Darkblade'a trafia na półkę z książkami przeczytanymi. Poprzednie tomy zrobiły na mnie ogromnie pozytywne wrażenie - parę słów na ich temat TU oraz TU. W kategorii literatury bezpretensjonalnej i komiksowej niczym filmy kung-fu rodem z Hong Kongu, Abnett i Lee są w mojej prywatnej czołówce - dawno nie miałem tyle czystej i nieskrępowanej czytelniczej frajdy, co przy "Daemon's curse" i "Bloodstorm".
Trzeci tom jest niestety wyraźnie słabszy. Mam nadzieję, że to tylko chwilowy spadek formy i mała zadyszka, bo pokładam całkiem spore nadzieje w zakończeniu tego serialu. "Reaper of souls" rozczarował mnie przede wszystkim chaotyczną fabułą. Poprzednie części miały dość liniową strukturę, zawzięty Darkblade podążał z punktu A do punktu B w poszukiwaniu potężnego artefaktu, po drodze zmagając się z przeciwnościami, które przybierały zazwyczaj formę uzbrojonych po zęby zabójców, śmiertelnie niebezpiecznych pułapek lub zdradzieckich intryg. Rozwiązanie to przypominało konstrukcyjnie powieść drogi a recepta na sukces tkwiła w kreatywności, jaką autorzy wykazywali rzucając kolejne kłody pod nogi głównego bohatera. Tym razem historia jest pełna nagłych zwrotów, które w moim odczuciu trochę wymknęły się spod kontroli, przez co całość traci prosty logiczny ciąg, na rzecz nie do końca udanego eksperymentu. Co gorsza, brakuje mi tu malowniczych sytuacji w jakie wcześniej pakował się bez przerwy Malus Darkblade. Tym razem są to niezliczone sceny walki, pośród których żadna nie wyróżnia się jakimś szczególnie malowniczym akcentem, przez co pod koniec książki czułem się już lekko znudzony kolejnymi scenami, w których krzyżują się miecze i latają odcięte głowy. Mocna trója i czekam na poprawę w następnych odcinkach.
Moja ocena: 3/6
(The chronicles of Malus Darkblade #3)
data pierwszego wydania: 08.08.2006 r.
stron: 416
przeczytane: 07.05.2014 r.
Niejako z kronikarskiego obowiązku spieszę zaraportować, że trzecia część przygód Malusa Darkblade'a trafia na półkę z książkami przeczytanymi. Poprzednie tomy zrobiły na mnie ogromnie pozytywne wrażenie - parę słów na ich temat TU oraz TU. W kategorii literatury bezpretensjonalnej i komiksowej niczym filmy kung-fu rodem z Hong Kongu, Abnett i Lee są w mojej prywatnej czołówce - dawno nie miałem tyle czystej i nieskrępowanej czytelniczej frajdy, co przy "Daemon's curse" i "Bloodstorm".
Trzeci tom jest niestety wyraźnie słabszy. Mam nadzieję, że to tylko chwilowy spadek formy i mała zadyszka, bo pokładam całkiem spore nadzieje w zakończeniu tego serialu. "Reaper of souls" rozczarował mnie przede wszystkim chaotyczną fabułą. Poprzednie części miały dość liniową strukturę, zawzięty Darkblade podążał z punktu A do punktu B w poszukiwaniu potężnego artefaktu, po drodze zmagając się z przeciwnościami, które przybierały zazwyczaj formę uzbrojonych po zęby zabójców, śmiertelnie niebezpiecznych pułapek lub zdradzieckich intryg. Rozwiązanie to przypominało konstrukcyjnie powieść drogi a recepta na sukces tkwiła w kreatywności, jaką autorzy wykazywali rzucając kolejne kłody pod nogi głównego bohatera. Tym razem historia jest pełna nagłych zwrotów, które w moim odczuciu trochę wymknęły się spod kontroli, przez co całość traci prosty logiczny ciąg, na rzecz nie do końca udanego eksperymentu. Co gorsza, brakuje mi tu malowniczych sytuacji w jakie wcześniej pakował się bez przerwy Malus Darkblade. Tym razem są to niezliczone sceny walki, pośród których żadna nie wyróżnia się jakimś szczególnie malowniczym akcentem, przez co pod koniec książki czułem się już lekko znudzony kolejnymi scenami, w których krzyżują się miecze i latają odcięte głowy. Mocna trója i czekam na poprawę w następnych odcinkach.
Moja ocena: 3/6
wtorek, 6 maja 2014
Cyrus Smith w kosmosie. Andy Weir "The Martian".
Andy Weir. "The Martian".
data pierwszego wydania: 23.09.2012 r.
stron: 369
przeczytane: 15.01.2013 r., 03.05.2014 r.
Skarb ten odkryłem nieco ponad rok temu. Skarb to nieziemski - dosłownie i w przenośni. Ale po kolei. Aby zrozumieć, dlaczego sam sobie funduję spoiler i już na początku recenzji zdradzam jej konkluzję, musimy cofnąć się aż do wczesnych lat dziewięćdziesiątych, kiedy to jako mały dzieciak otrzymałem w prezencie od dziadka mocno sfatygowany egzemplarz "Tajemniczej wyspy" Verne'a. To był prawdziwy nokaut. Od tamtej pory do historii inżyniera Cyrusa Smitha i jego szlachetnych kolegów wracałem dosłownie z milion razy, a dziadkowy upominek wygląda obecnie jakby sam został odnaleziony na jakimś karaibskim archipelagu w spróchniałej skrzyni ukrytej dwa metry pod ziemią. Fascynację tę podziela moja małżonka, u której myśl o nieszczęsnych rozbitkach, zmuszonych do polowania na dziką zwierzynę za pomocą narzędzi wyżłobionych z bambusowej witki oraz rozpalania ognia przy użyciu nieśmiertelnej hubki i krzesiwa wywołuje niezdrowe podniecenie. Nie jesteśmy sami, o czym świadczy ogromny sukces powieści Verne'a, jak również Robinsona Crusoe czy też pewnego kapitalnego filmu z Tomem Hanksem w roli głównej.
I tu na scenie pojawia się Andy Weir - debiutant, którego książkę ściągnąłem za darmo z jego strony internetowej, zanim jeszcze zdecydował się w ogóle na jej komercyjną publikację. Ściągnąłem, przeczytałem i oniemiałem. A teraz przeczytałem jeszcze raz. I za rok zamierzam zrobić to po raz kolejny. I tak milion razy. Weir dokonał rzeczy wręcz niebywałej i zarazem bardzo ryzykownej. Klimat i magię "Tajemniczej wyspy" udało mu się przeszczepić na grunt współczesny, sięgając po rozwiązania leżące na granicy hard science fiction. Efektem końcowym jego pracy jest jedna z najlepszych powieści "survivalowych" jakie kiedykolwiek powstały, która ustępuje wyłącznie swojemu szlachetnemu pierwowzorowi, liczącemu sobie już ponad 140 lat.
Już prędko wyjaśniam, o co tu w ogóle chodzi. Książka opowiada o projekcie Ares-3 - trzeciej z kolei załogowej misji na Marsa, którą organizuje w niedalekiej przyszłości NASA. Operacja zakłada lądowanie sześcioosobowej załogi na powierzchni czerwonej planety, pobranie szeregu próbek i wykonanie licznych badań a następnie powrót na orbitę za pomocą wysłanego już wiele miesięcy wcześniej ustrojstwa o nazwie Mars Ascent Vehicle. Stamtąd macierzystym promem "Hermes" wszyscy udadzą się bezpiecznie na Ziemię, gdzie czekają na nich odznaczenia, uścisk dłoni prezydenta i tłumy półnagich wielbicielek. Prawa Murphy'ego są jednak jak wiemy bezlitosne i jeśli coś może pójść nie tak, to zazwyczaj właśnie tak się dzieje. Mamy więc gigantyczną burzę piaskową, podczas ewakuacji dochodzi do wypadku, jeden z astronautów zostaje wśród zamieci przygwożdzony anteną komunikacyjną, reszta załogi przekonana o jego natychmiastowej śmierci opuszcza powierzchnię Marsa nie mając czasu nawet na poszukiwanie zwłok pośród zerowej widoczności. Misja kończy się fiaskiem.
Gdy Mark Watney po paru godzinach odzyskuje przytomność, jego sytuacja nie przedstawia się więc szczególnie optymistycznie. Jest całkowicie sam na powierzchni planety oddalonej o grubo ponad 50 milionów kilometrów od Ziemi. Wszyscy członkowie ekspedycji oraz centrum dowodzenia misją uznali go oficjalnie za zmarłego. Nie posiada żadnej łączności z kimkolwiek - antena umożliwiająca wymianę wiadomości radiowych przed chwilą o mało nie roztrzaskała go na miazgę i sama obecnie jest w stanie zaawansowanego rozpadu. Zróbmy krótką inwentaryzację. Watney ma na sobie kombinezon, który cudem uniknął dekompresji. W okolicy pozostał tak zwany "Hab", czyli namiot ciśnieniowy z podstawową aparaturą podtrzymującą życie, do tego resztki lądownika MDV i rakiety MAV oraz dwa łaziki. Wokół pozbawiona jakiegokolwiek życia pustynia i atmosfera złożona z dwutlenku węgla o temperaturze minus sześćdziesięciu stopni. W "Habie" pozostały racje żywności na kilka miesięcy, trochę wody w zamkniętym obiegu i urządzenie produkujące tlen z marsjańskiej atmosfery. Co dalej, panie Watney?
Nasz kosmonauta musi więc kreatywnością przebić samego MacGyvera i z prawie niczego stworzyć mini-kolonię na powierzchni obcego globu. Dokonuje więc prawdziwych cudów, zużywając w tym celu kilometry taśmy klejącej i wyczarowując wodę z paliwa rakietowego. Przy tym wielokrotnie cudem udaje mu się uniknąć tragicznej śmierci w wyniku eksplozji, pożaru, dekompresji, uduszenia tudzież porażenia prądem. W tle zaś cały czas przewija się pytanie - jak wydostać się z bezludnej, pustynnej planety? Zaznaczam że książka trzyma cały czas w takim napięciu, że można nabawić się problemów ze snem lub zacząć obgryzać paznokcie. Stosowane sztuczki są w sumie nawet przewidywalne - doskonale wiemy, że już zaraz, już za moment coś pójdzie nie tak. Jednak autor jest tak nieskończenie kreatywny w wynajdywaniu coraz to nowszych zagrożeń dla naszego śmiałka, że nigdy nie wiadomo skąd spadnie następny cios. Dodajmy do tego fakt, że powieść napisana jest w pierwszej osobie w formie dziennika, nafaszerowanego niesamowicie zabawnym wisielczym humorem faceta, którego szanse przeżycia wynoszą nie więcej niż pół procenta. To wszystko sprawia, że przez całe 369 stron trzymamy mocno kciuki za Watneya, zastanawiając się wciąż "jak on do cholery z tego wybrnie??". I wcale nie jest powiedziane, że opowieść kończy się happy endem. Ja w każdym razie na pewno nie zepsuję wam zabawy i nic już więcej nie powiem.
Tyle moich przemyśleń. Zabierajcie się czym prędzej do lektury, bo każdy dzień bez "Martiana" jest dniem straconym.
Moja ocena: 6+/6.
data pierwszego wydania: 23.09.2012 r.
stron: 369
przeczytane: 15.01.2013 r., 03.05.2014 r.
Skarb ten odkryłem nieco ponad rok temu. Skarb to nieziemski - dosłownie i w przenośni. Ale po kolei. Aby zrozumieć, dlaczego sam sobie funduję spoiler i już na początku recenzji zdradzam jej konkluzję, musimy cofnąć się aż do wczesnych lat dziewięćdziesiątych, kiedy to jako mały dzieciak otrzymałem w prezencie od dziadka mocno sfatygowany egzemplarz "Tajemniczej wyspy" Verne'a. To był prawdziwy nokaut. Od tamtej pory do historii inżyniera Cyrusa Smitha i jego szlachetnych kolegów wracałem dosłownie z milion razy, a dziadkowy upominek wygląda obecnie jakby sam został odnaleziony na jakimś karaibskim archipelagu w spróchniałej skrzyni ukrytej dwa metry pod ziemią. Fascynację tę podziela moja małżonka, u której myśl o nieszczęsnych rozbitkach, zmuszonych do polowania na dziką zwierzynę za pomocą narzędzi wyżłobionych z bambusowej witki oraz rozpalania ognia przy użyciu nieśmiertelnej hubki i krzesiwa wywołuje niezdrowe podniecenie. Nie jesteśmy sami, o czym świadczy ogromny sukces powieści Verne'a, jak również Robinsona Crusoe czy też pewnego kapitalnego filmu z Tomem Hanksem w roli głównej.
I tu na scenie pojawia się Andy Weir - debiutant, którego książkę ściągnąłem za darmo z jego strony internetowej, zanim jeszcze zdecydował się w ogóle na jej komercyjną publikację. Ściągnąłem, przeczytałem i oniemiałem. A teraz przeczytałem jeszcze raz. I za rok zamierzam zrobić to po raz kolejny. I tak milion razy. Weir dokonał rzeczy wręcz niebywałej i zarazem bardzo ryzykownej. Klimat i magię "Tajemniczej wyspy" udało mu się przeszczepić na grunt współczesny, sięgając po rozwiązania leżące na granicy hard science fiction. Efektem końcowym jego pracy jest jedna z najlepszych powieści "survivalowych" jakie kiedykolwiek powstały, która ustępuje wyłącznie swojemu szlachetnemu pierwowzorowi, liczącemu sobie już ponad 140 lat.
Już prędko wyjaśniam, o co tu w ogóle chodzi. Książka opowiada o projekcie Ares-3 - trzeciej z kolei załogowej misji na Marsa, którą organizuje w niedalekiej przyszłości NASA. Operacja zakłada lądowanie sześcioosobowej załogi na powierzchni czerwonej planety, pobranie szeregu próbek i wykonanie licznych badań a następnie powrót na orbitę za pomocą wysłanego już wiele miesięcy wcześniej ustrojstwa o nazwie Mars Ascent Vehicle. Stamtąd macierzystym promem "Hermes" wszyscy udadzą się bezpiecznie na Ziemię, gdzie czekają na nich odznaczenia, uścisk dłoni prezydenta i tłumy półnagich wielbicielek. Prawa Murphy'ego są jednak jak wiemy bezlitosne i jeśli coś może pójść nie tak, to zazwyczaj właśnie tak się dzieje. Mamy więc gigantyczną burzę piaskową, podczas ewakuacji dochodzi do wypadku, jeden z astronautów zostaje wśród zamieci przygwożdzony anteną komunikacyjną, reszta załogi przekonana o jego natychmiastowej śmierci opuszcza powierzchnię Marsa nie mając czasu nawet na poszukiwanie zwłok pośród zerowej widoczności. Misja kończy się fiaskiem.
Gdy Mark Watney po paru godzinach odzyskuje przytomność, jego sytuacja nie przedstawia się więc szczególnie optymistycznie. Jest całkowicie sam na powierzchni planety oddalonej o grubo ponad 50 milionów kilometrów od Ziemi. Wszyscy członkowie ekspedycji oraz centrum dowodzenia misją uznali go oficjalnie za zmarłego. Nie posiada żadnej łączności z kimkolwiek - antena umożliwiająca wymianę wiadomości radiowych przed chwilą o mało nie roztrzaskała go na miazgę i sama obecnie jest w stanie zaawansowanego rozpadu. Zróbmy krótką inwentaryzację. Watney ma na sobie kombinezon, który cudem uniknął dekompresji. W okolicy pozostał tak zwany "Hab", czyli namiot ciśnieniowy z podstawową aparaturą podtrzymującą życie, do tego resztki lądownika MDV i rakiety MAV oraz dwa łaziki. Wokół pozbawiona jakiegokolwiek życia pustynia i atmosfera złożona z dwutlenku węgla o temperaturze minus sześćdziesięciu stopni. W "Habie" pozostały racje żywności na kilka miesięcy, trochę wody w zamkniętym obiegu i urządzenie produkujące tlen z marsjańskiej atmosfery. Co dalej, panie Watney?
Nasz kosmonauta musi więc kreatywnością przebić samego MacGyvera i z prawie niczego stworzyć mini-kolonię na powierzchni obcego globu. Dokonuje więc prawdziwych cudów, zużywając w tym celu kilometry taśmy klejącej i wyczarowując wodę z paliwa rakietowego. Przy tym wielokrotnie cudem udaje mu się uniknąć tragicznej śmierci w wyniku eksplozji, pożaru, dekompresji, uduszenia tudzież porażenia prądem. W tle zaś cały czas przewija się pytanie - jak wydostać się z bezludnej, pustynnej planety? Zaznaczam że książka trzyma cały czas w takim napięciu, że można nabawić się problemów ze snem lub zacząć obgryzać paznokcie. Stosowane sztuczki są w sumie nawet przewidywalne - doskonale wiemy, że już zaraz, już za moment coś pójdzie nie tak. Jednak autor jest tak nieskończenie kreatywny w wynajdywaniu coraz to nowszych zagrożeń dla naszego śmiałka, że nigdy nie wiadomo skąd spadnie następny cios. Dodajmy do tego fakt, że powieść napisana jest w pierwszej osobie w formie dziennika, nafaszerowanego niesamowicie zabawnym wisielczym humorem faceta, którego szanse przeżycia wynoszą nie więcej niż pół procenta. To wszystko sprawia, że przez całe 369 stron trzymamy mocno kciuki za Watneya, zastanawiając się wciąż "jak on do cholery z tego wybrnie??". I wcale nie jest powiedziane, że opowieść kończy się happy endem. Ja w każdym razie na pewno nie zepsuję wam zabawy i nic już więcej nie powiem.
Tyle moich przemyśleń. Zabierajcie się czym prędzej do lektury, bo każdy dzień bez "Martiana" jest dniem straconym.
Moja ocena: 6+/6.
Subskrybuj:
Posty (Atom)