Drop Down MenusCSS Drop Down MenuPure CSS Dropdown Menu

wtorek, 6 maja 2014

Cyrus Smith w kosmosie. Andy Weir "The Martian".

Andy Weir. "The Martian". 

data pierwszego wydania: 23.09.2012 r.
stron: 369
przeczytane: 15.01.2013 r., 03.05.2014 r.

Skarb ten odkryłem nieco ponad rok temu. Skarb to nieziemski - dosłownie i w przenośni. Ale po kolei. Aby zrozumieć, dlaczego sam sobie funduję spoiler i już na początku recenzji zdradzam jej konkluzję, musimy cofnąć się aż do wczesnych lat dziewięćdziesiątych, kiedy to jako mały dzieciak otrzymałem w prezencie od dziadka mocno sfatygowany egzemplarz "Tajemniczej wyspy" Verne'a. To był prawdziwy nokaut. Od tamtej pory do historii inżyniera Cyrusa Smitha i jego szlachetnych kolegów wracałem dosłownie z milion razy, a dziadkowy upominek wygląda obecnie jakby sam został odnaleziony na jakimś karaibskim archipelagu w spróchniałej skrzyni ukrytej dwa metry pod ziemią. Fascynację tę podziela moja małżonka, u której myśl o nieszczęsnych rozbitkach, zmuszonych do polowania na dziką zwierzynę za pomocą narzędzi wyżłobionych z bambusowej witki oraz rozpalania ognia przy użyciu nieśmiertelnej hubki i krzesiwa wywołuje niezdrowe podniecenie. Nie jesteśmy sami, o czym świadczy ogromny sukces powieści Verne'a, jak również Robinsona Crusoe czy też pewnego kapitalnego filmu z Tomem Hanksem w roli głównej.

I tu na scenie pojawia się Andy Weir - debiutant, którego książkę ściągnąłem za darmo z jego strony internetowej, zanim jeszcze zdecydował się w ogóle na jej komercyjną publikację. Ściągnąłem, przeczytałem i oniemiałem. A teraz przeczytałem jeszcze raz. I za rok zamierzam zrobić to po raz kolejny. I tak milion razy. Weir dokonał rzeczy wręcz niebywałej i zarazem bardzo ryzykownej. Klimat i magię "Tajemniczej wyspy" udało mu się przeszczepić na grunt współczesny, sięgając po rozwiązania leżące na granicy hard science fiction. Efektem końcowym jego pracy jest jedna z najlepszych powieści "survivalowych" jakie kiedykolwiek powstały, która ustępuje wyłącznie swojemu szlachetnemu pierwowzorowi, liczącemu sobie już ponad 140 lat.

Już prędko wyjaśniam, o co tu w ogóle chodzi. Książka opowiada o projekcie Ares-3 - trzeciej z kolei załogowej misji na Marsa, którą organizuje w niedalekiej przyszłości NASA. Operacja zakłada lądowanie sześcioosobowej załogi na powierzchni czerwonej planety, pobranie szeregu próbek i wykonanie licznych badań a następnie powrót na orbitę za pomocą wysłanego już wiele miesięcy wcześniej ustrojstwa o nazwie Mars Ascent Vehicle. Stamtąd macierzystym promem "Hermes" wszyscy udadzą się bezpiecznie na Ziemię, gdzie czekają na nich odznaczenia, uścisk dłoni prezydenta i tłumy półnagich wielbicielek. Prawa Murphy'ego są jednak jak wiemy bezlitosne i jeśli coś może pójść nie tak, to zazwyczaj właśnie tak się dzieje. Mamy więc gigantyczną burzę piaskową, podczas ewakuacji dochodzi do wypadku, jeden z astronautów zostaje wśród zamieci przygwożdzony anteną komunikacyjną, reszta załogi przekonana o jego natychmiastowej śmierci opuszcza powierzchnię Marsa nie mając czasu nawet na poszukiwanie zwłok pośród zerowej widoczności. Misja kończy się fiaskiem.

Gdy Mark Watney po paru godzinach odzyskuje przytomność, jego sytuacja nie przedstawia się więc szczególnie optymistycznie. Jest całkowicie sam na powierzchni planety oddalonej o grubo ponad 50 milionów kilometrów od Ziemi. Wszyscy członkowie ekspedycji oraz centrum dowodzenia misją uznali go oficjalnie za zmarłego. Nie posiada żadnej łączności z kimkolwiek - antena umożliwiająca wymianę wiadomości radiowych przed chwilą o mało nie roztrzaskała go na miazgę i sama obecnie jest w stanie zaawansowanego rozpadu. Zróbmy krótką inwentaryzację. Watney ma na sobie kombinezon, który cudem uniknął dekompresji. W okolicy pozostał tak zwany "Hab", czyli namiot ciśnieniowy z podstawową aparaturą podtrzymującą życie, do tego resztki lądownika MDV i rakiety MAV oraz dwa łaziki. Wokół pozbawiona jakiegokolwiek życia pustynia i atmosfera złożona z dwutlenku węgla o temperaturze minus sześćdziesięciu stopni. W "Habie" pozostały racje żywności na kilka miesięcy, trochę wody w zamkniętym obiegu i urządzenie produkujące tlen z marsjańskiej atmosfery. Co dalej, panie Watney?

Nasz kosmonauta musi więc kreatywnością przebić samego MacGyvera i z prawie niczego stworzyć mini-kolonię na powierzchni obcego globu. Dokonuje więc prawdziwych cudów, zużywając w tym celu kilometry taśmy klejącej i wyczarowując wodę z paliwa rakietowego. Przy tym wielokrotnie cudem udaje mu się uniknąć tragicznej śmierci w wyniku eksplozji, pożaru, dekompresji, uduszenia tudzież porażenia prądem. W tle zaś cały czas przewija się pytanie - jak wydostać się z bezludnej, pustynnej planety? Zaznaczam że książka trzyma cały czas w takim napięciu, że można nabawić się problemów ze snem lub zacząć obgryzać paznokcie. Stosowane sztuczki są w sumie nawet przewidywalne - doskonale wiemy, że już zaraz, już za moment coś pójdzie nie tak. Jednak autor jest tak nieskończenie kreatywny w wynajdywaniu coraz to nowszych zagrożeń dla naszego śmiałka, że nigdy nie wiadomo skąd spadnie następny cios. Dodajmy do tego fakt, że powieść napisana jest w pierwszej osobie w formie dziennika, nafaszerowanego niesamowicie zabawnym wisielczym humorem faceta, którego szanse przeżycia wynoszą nie więcej niż pół procenta. To wszystko sprawia, że przez całe 369 stron trzymamy mocno kciuki za Watneya, zastanawiając się wciąż "jak on do cholery z tego wybrnie??". I wcale nie jest powiedziane, że opowieść kończy się happy endem. Ja w każdym razie na pewno nie zepsuję wam zabawy i nic już więcej nie powiem.

Tyle moich przemyśleń. Zabierajcie się czym prędzej do lektury, bo każdy dzień bez "Martiana" jest dniem straconym.

Moja ocena: 6+/6.

4 komentarze:

  1. Wygrałeś. Przeczytam. Szczegółowy opis beznadziejnej sytuacji, w jakiej znalazł się główny bohater, działa na mnie jak... Ty już wiesz, jak co na co ;P A może, skoro książka jest taka doskonała, zrobisz tłumaczenie i sprzedaż je jakiemuś mądremu wydawnictwu? Wilk syty i żona skorzysta :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Hmmmmm jest to jakaś myśl. Weź jednak pod uwagę a) moje zaległości książkowe b) moje zaległości komputerowe c) moje wszystkie pozostałe zaległości. Jeśli tak podejdziemy do problemu, to wychodzi na to, że prędzej rzeczywiście człowiek wybierze się na Marsa niż mi uda się to przetłumaczyć. Ale jeszcze ponegocjujemy :)

    OdpowiedzUsuń