tytuł oryginału: "The Terror"
data wydania: 08.01.2007 r.
liczba stron: 784 (Kindle edition)
wydawca: Little, Brown & Co.
przeczytane: 12.12.2013 r.
Połowa maja 1845r. Z brytyjskiego
portu Greenhithe wyruszają w morze dwa okręty - HMS Erebus i HMS Terror. Na ich pokładzie nieprzebrane ilości zapasów oraz
134 ludzi zdeterminowanych aby jako pierwsza ekspedycja w historii
przedrzeć się przez zdradzieckie arktyczne tereny na północ od
współczesnej Kanady i tym samym odkryć nową drogę morską
łączącą Atlantyk i Pacyfik. Dowódcą wyprawy mianowano
doświadczonego w polarnych wojażach Sir Johna Franklina, statki
wyposażono w nowoczesne jak na tamte czasy technologie, mające
umożliwić bezpieczne forsowanie zalegającego położone na
dalekiej północy cieśniny lodu – sukces, chwała odkrywcy,
ordery i zaszczyty były niemal na wyciągnięcie ręki.
Nikt z ludzi wiwatujących na cześć
Franklina w ten majowy poranek nie podejrzewał, że ani kapitana,
ani jego załogi, ani okrętów nie zobaczą już nigdy. Ekspedycja
przepadła jak przysłowiowy kamień w wodę i trzy lata później,
wiosną 1848r., brytyjska admiralicja podjęła pierwsze czynności
poszukiwawcze. Od tego czasu minęło już ponad 160 lat, liczne
ekipy badawcze starały się odnaleźć ślady, wraki statków,
zwłoki czy notatki. Organizowano wyprawy drogą morską jak i
lądową. Ostatecznie udało się z grubsza ustalić jaki los spotkał
pechowego kapitana i jego ludzi – oba okręty utknęły na amen w
pokrywie lodowej nieopodal Wyspy Króla Williama, tam załogi
spędziły niemal dwa lata, a gdy zaczęło powoli brakować im
zapasów – podjęły próbę dotarcia na zamieszkane obszary drogą
lądową. Ostatecznie zginęli wszyscy – z głodu, z zimna,
osłabienia i chorób. Szczątków HMS Terror i HMS Erebus nie
odnaleziono do dziś.
Historia ta wydaje się wymarzoną bazą
dla trzymającej w napięciu powieści – wystarczy wyobrazić sobie
bezmiar lodowego pustkowia, trwającą bez przerwy noc, marynarzy
walczących o przetrwanie w miejscu gdzie nie ma niczego i nikogo.
Wyzwanie zdecydował się podjąć Dan Simmons – autor znany
chociażby z bestsellerowych fantastycznych cykli „Hyperion” i
„Ilium”. Autor dokonał jednak ciekawego i zaskakującego zabiegu
– losy ekspedycji Franklina przedstawił w konwencji horroru,
włączając do zbioru katastrof elementy nadprzyrodzone – tak,
jakby mróz, szkorbut i brak żywności nie stanowiły
wystarczającego problemu. Na podróżników poluje tajemniczna,
kryjąca się wśród lodowych szczelin i wiecznej ciemności istota.
Nie wiadomo kim lub czym jest intruz, dlaczego prześladuje
polarników i co najważniejsze – jak podjąć z nim walkę.
Pomysł rewelacyjny, kapitalne
wykorzystanie konwencji „historical fiction” - mocne osadzenie
książki w realiach, ale nie na tyle mocne aby zepsuć sobie zabawę
zbytnim przywiązaniem do faktów. Barwne tło, cała gama bohaterów
z krwi i kości, z rzeczywistymi życiorysami, cechami charakteru i
charakterystycznymi szczegółami. Wydaje się, że to niezawodna
recepta na sukces. Niestety w tym przypadku wykonanie zawiodło i
powstała książka, która otarła się o „bardzo dobrze” i
ostatecznie wylądowała na „dość słabo”. W czym problem?
Po pierwsze w długości. Żeby było jasne – uwielbiam
tysiącstronnicowe kolosy przypominające formatem nowojorską
książkę telefoniczną, jednak w tym przypadku mamy zdecydowany
przerost formy nad treścią. Tempo akcji w wielu momentach
zwalnia poniżej mojego progu tolerancji. Długości tej powieści
nie da się uzasadnić natłokiem pomysłów, bo część sekcji
naprawdę można by pominąć lub najzwyczajniej w świecie
skompresować do kilku stron zamiast trzydziestu lub czterdziestu.
Tak więc zabierając się za „Terror” bądźcie przygotowani na
sporo rozdziałów przez które będziecie przebijać się równie
mozolnie jak ekipa Franklina przez skute lodem pustkowia. Ja w każdym
razie widząc magiczne słowa „the end” wyraźnie odetchnąłem z
ulgą – to nie świadczy o książce najlepiej.
Kolejny minus – tym razem już
bardziej subiektywny – za zbyt szybkie odkrywanie kart przez
autora. Tajemniczego potwora mamy podanego na tacy niemal od samego
początku, o ile lepiej byłoby wątek ten włączyć dopiero w
dalszej części opowieści... Budowanie napięcia zawodzi zresztą
nie tylko w tym sensie. Niejednokrotnie podczas lektury spotkacie się
z sytuacją, gdy budowana w pocie czoła przez pięćdziesiąt stron
scena kończy się niewypałem – anglojęzyczni nazywają to ładnie
„anticlimax”. Robiący większe wrażenie zwrot akcji pojawia się
moim zdaniem tylko dwukrotnie, w dalszej części książki, ale nie
wchodźmy w szczegóły aby nie psuć wam chociaż tej odrobiny
zabawy.
Krótko podsumowując – pomysł
dobry, wykonanie takie sobie. Jeśli interesują was tematy
marynistyczno-podróżnicze, przeczytajcie, w przeciwnym razie można
sobie darować.
Moja ocena: 2+/6
szkoda :( nawet okładka taka zachęcająca!
OdpowiedzUsuńano szkoda. może to ja jestem jakiś dziwny, bo w wielu serwisach ta książka ma całkiem niezłe oceny...
UsuńNo już wiesz, że uwielbiam :-) przede wszystkim przez moją obsesję morsko-lodowo-śnieżną :-) ale rozumiem zastrzeżenia, chociaż chyba nie zgodzę się co do tego potwora - moim zdaniem ten potwór im dalej w opowieść, tym bardziej nabiera warstw, by w końcu stać się symbolem. Taka odwrócona przypowieść, gdzie to co realne/fizyczne przekształca się w metafizyczne :-)
OdpowiedzUsuńi bardzo godne teksty - będę śledzić i wpadać :-)
Fantastycznie, zapraszam jak najczęściej ;)
OdpowiedzUsuńTeż mam lodowo-śnieżną obsesję i najchętniej zamieszkałbym w północnej Finlandii, stąd jeszcze większe rozczarowanie, tak bardzo chciałem, żeby ta książka była dobra. Może i jest to potwór metafizyczny ale oczekiwałem czegoś totalnie innego, wolałbym stopniowo budowane napięcie bez pokazywania twarzy i jakąś wybuchową kulminację... Eh.