data pierwszego wydania: 2008 r.
stron: 472
przeczytane: 10.02.2014 r.
Schyłek XII wieku. W Ziemi Świętej
balans sił przechyla się na niekorzyść krzyżowców. Za sprawą
Salah ad-Dina, genialnego stratega, którego można by nazwać
islamskim Napoleonem, europejskie rycerstwo ponosi miażdżącą
klęskę pod Hattinem. Większość terytorium Outremer trafia
pod kontrolę saracenów, pod kontrolą chrześcijan pozostaje tylko
niewielki kawałek wybrzeża. Rozpoczyna się desperacka walka o
utrzymanie tego ostatniego bastionu, podczas gdy w Europie trwają
przygotowania do trzeciej krucjaty, na której czele staną królowie
największych politycznych i militarnych potęg – Fryderyk
Barbarossa, Filip II August oraz Ryszard Lwie Serce.
Tyle historycznych realiów, od tego
momentu rytm dyktuje wyobraźnia autora. Poznajcie Gastona de
Baideaux, naiwnego i łatwowiernego szlachica z ubogiego rodu, który
w towarzystwie księdza i sługi-niemowy wyrusza na wyprawę
krzyżową, aby oczyścić się z winy za zbrodnię. Od pierwszych
chwil swego pobytu w Tyrze zostaje jednak wplątany w zabójczą grę,
w której biorą udział templariusze, ismailiccy asasyni, europejscy
możni i pewna przebiegła szlachcianka. Dodajmy do tego szczyptę
magii – Gaston nie jest przeciętnym szlachetką, towarzyszy mu
pewien nadprzyrodzony byt, którego natura i intencje nie są do
końca jasne, w powieści pojawia się także czarodziejka oraz...
posłaniec piekieł. Akcja toczy się wartko i bez przestojów, autor
zgrabnie zachowuje równowagę pomiędzy intrygą i rąbaniną na
miecze i udaje mu się podtrzymywać zainteresowanie fabułą na tyle
sprawnie, że 400 stron z kawałkiem mija nie wiadomo kiedy. Tom
pierwszy pozostawia wiele kwestii (w tym jedną fundamentalną...)
bez odpowiedzi i zdecydowanie wywołuje apetyt na więcej.
Książka budzi bardzo silne i
uzasadnione skojarzenia z trylogią o Reinmarze z Bielawy autorstwa
Sapkowskiego. W obu przypadkach mamy mocno podkolorowane 'historical
fiction', podobny jest sposób prowadzenia narracji a nawet szkic
drużyny bohaterów – naiwniak zderzający się z brutalnym
światem, siłacz-tępak i cyniczny spryciarz – przypomnijcie sobie
Reynevana, Samsona i Szarleja a potem porównajcie ich z Gastonem,
Bernardem i Vittorio. Krótkie wstępy poprzedzające każdy rozdział
również do złudzenia przypominają “Narrenturm” i kolejne tomy
husyckiej trylogii. Ja narzekać z tego powodu na pewno nie będę,
bo Sapkowskiego wręcz uwielbiam!
Samo wykonanie w przypadku “Miecza i
kwiatów” nie jest jednak aż tak świetne. Nie jestem w stanie
przyczepić się do żadnego konkretnego aspektu powieści, bo jest
ona zwyczajnie dobra. Brakuje jej jednak, mówiąc kolokwialnie,
kopa. “Narrenturm”, “Boży bojownicy” i “Lux perpetua”
obfitowały w sceny, po których moja szczęka lądowała na podłodze
i byłem gotów paść na kolana przed narracyjnym kung-fu
Sapkowskiego. Tutaj autor nie prezentuje aż takich momentów
oświecenia, pisze równo i solidnie, ale bez tego nieuchwytnego
błysku geniuszu. Co nie zmienia faktu, że po kolejne tomy na sto
procent sięgnę i to już niedługo.
Moja ocena: 4-/6
brzmi świetnie, nawet mnie bardziej zachęciłeś niż do Reinmara :>
OdpowiedzUsuńPoczekaj aż kiedyś Reinmara zrecenzuję ;) On jest w innej lidze zupełnie.
Usuńjest w e-wersji?
OdpowiedzUsuńPewnie. Dla mnie to kryterium podstawowe ;) Sprawdź np. w Publio.
Usuń