Drop Down MenusCSS Drop Down MenuPure CSS Dropdown Menu

piątek, 14 lutego 2014

Z Berlina do Wrocławia. Philip Kerr "Marcowe fiołki" vs. Marek Krajewski "Śmierć w Breslau".

Philip Kerr "Marcowe fiołki"
data pierwszego wydania: 1989 r.
stron: 256
przeczytane: 24.11.2013 r.
Marek Krajewski "Śmierć w Breslau"
data pierwszego wydania: 1999 r.
stron: 212
przeczytane: 14.01.2014 r.
W dzisiejszym odcinku będzie nieco inaczej... Na warsztat trafią tym razem dwie książki, które na pierwszy rzut oka mogą się wydawać łudząco podobne. Diabeł jak zwykle tkwi jednak w szczegółach, dlatego przyjrzyjmy się bliżej i może nawet spróbujmy wytypować zwycięzcę polsko-brytyjskiego pojedynku.

Obie pozycje to najczystszej krwi kryminały z mocnym zacięciem noir. Obie są mocno osadzone w realiach historycznych, które często wysuwają się na pierwszy plan, zamiast stanowić tło właściwej opowieści. Obie umiejscowiono dokładnie w tej samej epoce, tyle że w różnych częściach Europy. Przenosimy się w czasie do lat trzydziestych ubiegłego wieku, do momentu gdy po wielu zmaganiach władzę w Niemczech ostatecznie przejął Hitler i rozpoczął budowę swej gigantycznej machiny terroru. Philip Kerr rzuca nas wprost do jaskini smoka, do samego Berlina, w którym toczą się zabójcze machinacje Fuhrera i otaczających go nazistowskich notabli. Marek Krajewski z kolei jako scenografię wybiera peryferia III Rzeszy – malowniczy i klimatyczny Wrocław (tym, którzy nie interesują się zbytnio historią przypominam że NIE było to w owych czasach polskie miasto). Pierwsza zasadnicza różnica pojawia się więc na poziomie miejsca akcji. Przy czym u Krajewskiego miejskie tło jest oddane o wiele bardziej klimatycznie, Berlin Kerra jest w moim odczuciu raczej zbiorem nazw ulic i placów.

Znacznie większy rozjazd pomiędzy autorami następuje w kwestii głównych bohaterów. Mamy tu dwa niemal przeciwstawne bieguny. Z jednej strony (u Kerra) pojawia się Bernie Gunther, detektyw prawy i moralny - jak na realia w których przyszło mu żyć. Bernie oczywiście jak na przystało na prawdziwego twardziela z klasycznego kryminału epatuje cynizmem i szorstkością oraz nie stroni od tytoniu i alkoholu, lecz w gruncie rzeczy jest dobrym i honorowym facetem, o czym świadczy chociażby to, że odszedł ze służby w policji gdy stery w niej przejęła nazistowska partia. Detektyw Gunther chciałby, aby świat był trochę lepszy, ale jest realistą i zdaje sobie sprawę, że nie jest to do końca możliwe. W sytuacji dwuznacznej będzie się jednak starał wybrać mniejsze zło. Po drugiej strony barykady mamy za to radcę Eberharda Mocka, zastępcę szefa wrocławskiego wydziału kryminalnego, osobnika będącego – nie bójmy się tego określenia – wyjątkowym sukinsynem. Mock nie przejmuje się jakoś szczególnie kwestiami etycznymi. Gdy jest mu to na rękę, współpracuje z nazistowskimi aparatczykami nie odczuwając przy tym szczególnego dyskomfortu. Nie cofa się przed przemocą, czasem nawet nie do końca uzasadnioną – jego arsenał metod śledczych obejmuje szantaż, zastraszanie czy wreszcie klasyczne mordobicie w asyście świecącej po oczach lampy i amatorskie zabiegi dentystyczne. W wolnych chwilach Mock je, pije, pali lub wybiera się do podwrocławskiego burdelu, w którym jako stały klient posiada liczne przywileje. Niezwykle ciekawe przebiega też jego ścieżka kariery – wysokie stanowisko osiąga nie tyle dzięki sumiennej pracy detektywistycznej, co poprzez protekcję i układy, a decyzja jaką podejmuje Mock już pod koniec pierwszej części książki, decyzja która ma zapewnić mu spektakularny służbowy awans, to prawdziwa moralna katastrofa. Ale bez spoilerów... zdradzę tylko, że jest to naprawdę spektakularne zagranie Krajewskiego i dzięki temu “Śmierć w Breslau” wysuwa się w naszym porównaniu na prowadzenie – 1:0. Jakby komuś mało było Mocka, to dostajemy w pakiecie również występującego gościnnie berlińskiego gliniarza – Herberta Anwaldta – który bynajmniej nie jest członkiem chłopięcego chóru kościelnego.

Nieco odmienny charakter mają też kryminalne sprawy będące przedmiotem obu powieści. “Marcowe fiołki” traktują o przypadku względnie 'normalnym' – jest kradzież, jest zabójstwo, do tego nieco polityki i intryg. Historia jest w miarę ciekawa ale nie wykracza jakoś specjalnie poza utarte schematy gatunku, nie porywa i nie zostaje zbytnio w pamięci. “Śmierć w Breslau” w tym przypadku znów pokazuje pazur – punktem zaczepienia fabuły jest wyjątkowo brutalne morderstwo o na pierwszy rzut oka rytualnym charakterze, w sprawę zaplątana wydaje się być jakaś tajemnicza sekta, kult czy organizacja, krótko mówiąć, jest mrocznie, krwawo i niejasno. I bardzo interesująco. Opowieść jest też o wiele zgrabniej prowadzona, z większym wyczuciem tempa oraz tego jakie informacje podawać na tacy a jakie zasłaniać i zostawiać na potem. Kolejny punkt dla Krajewskiego.

Autorów dzieli również przepaść pod względem stylu. Kerr, mówiąc najprościej, stara się 'pisać Chandlerem'. Dla tych, którzy zetknęli się już z przygodami Philipa Marlowe'a porównanie jest jasne, jeśli zaś nie mieliście okazji, służę szybkim wyjaśnieniem. Otóż chodzi o prozę, która jest nafaszerowana przyciężkimi metaforami jak pechowy gangster ołowiem. O proszę, sam napisałem Chandlerem, teraz już wszystko jasne! Problem polega na tym, że autor zwyczajnie przegina i w pewnym momencie taka maniera wychodzi już człowiekowi bokiem, Chandler to klasyk i w jakiś magiczny sposób robi to z lekkością, tak że nawet groteskowe fragmenty uchodzą mu na sucho, jednak co wolno wojewodzie... Tak czy inaczej, jeśli chodzi o styl, Kerr jest miejscami mocno upierdliwy. Krajewski pisze znacznie lepiej, bardziej plastycznie i naturalnie, ma talent do budowania naprawdę zapadających w pamięć scen. Ale żeby nie było, jego warsztat też nie jest pozbawiony wad. Mnie nieco irytował wszechobecny tzw. 'food porn' – każdy szczegół ma w założeniu dodawać klimatu i kolorytu, na początku ozdobniki związane z przedwojenną kuchnią i świdnickim piwem cieszą, ale ile razy można czytać rozległy opis węgorza w koprze lub szpinaku z jajkami, to lekko karykaturalne. Nie przesadzam i nie czepiam się drobiazgów, u Krajewskiego jest tego naprawdę sporo i przygotujcie się na kurs kulinarny niczym u Gordona Ramsay'a. Mimo tych kuchennych koszmarów Krajewski wygrywa i wysuwa się na mocne prowadzenie.

Tak wiec wygląda na to, że mamy zdecydowanego zwycięzcę. Oczywiście obie książki mogę polecić – jeśli macie czas. Jeśli macie go nieco mniej – wybierzcie Krajewskiego, jest zwyczajnie lepszy.

Moja ocena: Śmierć w Breslau 5-/6, Marcowe fiołki 3/6


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz