data pierwszego wydania: 27.03.2007 r.
stron: 662
przeczytane: 22.02.2012 r.
Patrick
Rothfuss objawił światu swoją debiutancką powieść zatytułowaną
“Imię Wiatru” stosunkowo niedawno, bo w 2007 roku. Świat błyskawicznie oszalał. Autor praktycznie w momencie przebił się na
salony i dziś jego dzieło jest wymieniane jednym tchem obok
“Władcy pierścieni” czy “Gry o tron” jako najściślejsza
czołówka fantastyki – wystarczy spojrzeć chociażby na niedawno
sporządzony ranking na portalu reddit [KLIK] tudzież listy przebojów na stronie goodreads [KLIK].
Często
spotykaną w recenzjach książek fantasy praktyką stało się
porównywanie danej pozycji do “Imienia Wiatru”, tak jakby był
to jakiś niewzruszony niczym centrum wszechświata punkt
odniesienia. Nie wierzycie? Poszperajcie trochę po anglojęzycznych
stronach książkowych. Być może niedługo dojdzie do tego, że
literaturę gatunku będzie oceniać się nie w gwiazdkach czy
punktach ale w “Rothfussach”. Ile w tym wszystkim zdrowego
rozsądku a ile zwykłego wariactwa, któremu łatwo ulegają ludzkie
masy? Postarajmy się sprawdzić.
Recepty
Rothfussa na medialny i komercyjny sukces należy przede wszystkim
szukać we wspólnych korzeniach z... przygodami Harry'ego Pottera.
“Imię Wiatru” w wielu aspektach przypomina łudząco przebojową
serię J.K. Rowling. Angole mają na tego typu utwory wdzięczną
nazwę - “coming-of-age story”, co oznacza że tropami bohatera
podążamy od lat szczenięcych aż po dorosłość, biorąc udział
w jego przygodach, rozterkach, edukacji i pierwszych romansach. W tym
przypadku obserwujemy dokonania niejakiego Kvothe – osobnika,
którego historia jest pogmatwana i pełna zwrotów, który swoimi
działaniami zmienił losy świata i który z jakiegoś powodu zwany
jest Królobójcą . Kvothe relacjonuje historię swego życia z
perspektywy czasu – poznajemy go w roli skromnego karczmarza,
szukającego zapomnienia w ukryciu przed światem i przed ciągnącą
się za nim famą. Nie wiemy co tak naprawdę zrobił Kvothe,
dlaczego jego imię budzi szacunek i strach, dlaczego w oczach
niektórych jest niemal półbogiem – ten aspekt narracji jest
naprawdę fenomenalny i sprawia, że od książki nie można się
odkleić. Ja przynajmniej za wszelką cenę chciałem dowiedzieć
się, co sprawiło, że potężny mag-legenda zaszył się pod
fałszywym imieniem na zapomnianym przez wszystkich zadupiu w niezbyt
uczęszczanej gospodzie i na jakiekolwiek próby grzebania w jego
przeszłości reaguje w jednoznacznie negatywny sposób. Z góry
uprzedzam, że odpowiedzi na to pytanie brak - “Kroniki Królobójcy”
w zamyśle autora mają być trylogią, trzecia i finałowa część
póki co nie ujrzała jeszcze światła dziennego, choć
niewykluczone że ukaże się w 2014 roku. Mnie czekanie na ostatni
tom doprowadza niemal do szału...
Wróćmy
do naszego superbohatera. Dlaczego superbohatera? Ano dlatego, że
Kvothe od swoich najwcześniejszych lat szczenięcych jest cudownym
dzieckiem, obdarzonym niezwykłymi talentami. Wszystko czego się
dotknie, zmienia się w przysłowiowe złoto, jest geniuszem sztuki,
magii i nauki – wiem że ta cecha niektórych czytelników irytuje
i uważają że autor nieco przesadził ze wspaniałością swego
protagonisty. Ja zasadności tych zarzutów nie dostrzegam i zupełnie
się z nimi nie zgadzam – Kvothe to fascynująca i barwna postać
właśnie za sprawą swojej przejaskrawionej doskonałości – ale
przytaczam je tu dla porządku. Wszechpotężne talenty
akademicko-artystyczne równoważone są przez inny niebagatelny
talent do pakowania się w kłopoty i przysparzania sobie wrogów.
Kvothe przyciąga problemy jak magnes, do tego ma delikatnie mówiąc
niełatwy charakter, w wyniku czego jego młodość stanowi pasmo
komplikacji, nieszczęść i konfliktów. Większość tych perypetii
ma związek z magicznym Uniwersytetem – nasz młodzieniec ma w
życiu jeden cel, któremu podporządkowane jest wszystko inne – od
najwcześniejszych lat szczenięcych chce zostać czarodziejem i
poznać tytułowe “imię wiatru”. Już wiecie co miałem na myśli
wspominając o Potterze. Tyle że w tym przypadku mamy Pottera dla
dorosłych.
Widzicie
więc, że nie oryginalność stanowi o sile tej książki – można
śmiało powiedzieć “to już było i to nieraz”. Skąd w takim
razie zachwyty, pieśni pochwalne i grono fanów? Odpowiedź tkwi w
absolutnej i nieziemskiej perfekcji Rothfussa. Mogę śmiało
powiedzieć, że pisarz ten ma niewyobrażalny talent, z którym
rodzi się jeden człowiek na sto milionów. Podobny dar posiada
Stephen King – jego powieści są czasem banalne, rzadko ambitne i
w wielu przypadkach bazują na tanich efektach specjalnych, jednak
facet ten ma tak niezwykły dar opowiadania, że
zapominamy o wszelkich intelektualnych pretensjach i innych
snobizmach i czytamy z zapartym tchem do piątej rano. Wirtuozeria ta
przejawia się wszędzie – w charakteryzacji bohaterów, w
dialogach, w tym jak opakowana i podana jest fabuła. Nie umiem rozłożyć tej konkretnej książki na czynniki pierwsze i pokazać dokładnie palcem, co konkretnie Rothfuss zrobił dobrze,
raczej powiedziałbym że dobrze zrobił wszystko...
Na
koniec recenzji powiem Wam jeszcze tylko, że raz na kilka lat zdarza
mi się taka lektura, której za nic w świecie nie chcę kończyć
– bo obawiam się, że potem nic już nie będzie takie samo i być może
nic już mnie tak bardzo nie zachwyci. Niech ta myśl posłuży za
podsumowanie.
Ocena
może być tylko jedna: 1 Rothfuss czyli 6+/6
a okładka sugeruje, że to jakieś średniej klasy gówno ;)
OdpowiedzUsuńZaręczam, że to co się znajduje za okładką to gówno najwyższej możliwej jakości z ukrytymi drobinkami złota!!!
UsuńRzeczywiście okładka kojarzy mi się tanim romansem prosto z plażowego kiosku :). Piotrze, przekonałeś mnie. Muszę ją przeczytać.
OdpowiedzUsuńCzytaj! I koniecznie daj znać jak skończysz. Okładka jest dramatycznie beznadziejna ale w środku chowają się skarby. Dla mnie najbardziej odlotowy debiut wszechczasów i w ogóle jedna z fajniejszych książek jakie znam. Tylko ostrzegam, będziesz nienawidzić Rothfussa za to, że jeszcze nie napisał ostatniego tomu ;)
Usuń