data pierwszego wydania: 01.02.2005 r.
stron: 864
przeczytane: 03.04.2014 r.
Pod
koniec stycznia tego roku przyszło mi się zmierzyć z pierwszym
tomem gigantycznej sagi Stevena Eriksona. Moje wrażenia znajdują
się tu [LINK].
Ujmując sprawę w skrócie – specjalnie zachwycony nie byłem,
książka przytłaczała swoim nieprawdopodobnym zagmatwaniem i
brakiem tak zwanej ekspozycji – autor rzuca nas od razu na głęboką
wodę, otwiera niezliczoną ilość wątków, odwołuje się do
historycznej wiedzy, której jeszcze nie mamy i każe poszukiwać
różnych ukrytych niuansów w pozornie nieistotnych zdaniach. To
wszystko zostało doprawione co najwyżej przeciętnym warsztatem
pisarskim. W efekcie tom numer jeden otrzymał szkolną tróję, a za
drugi zabrałem się dając Eriksonowi spory kredyt zaufania –
gdybym nie natrafił na pełne zachwytu recenzje kolejnych tomów,
pewnie dałbym sobie spokój.
Na
szczęście okazało się że jest lepiej... Znacznie lepiej. “Bramy Domu Umarłych” to kawałek naprawdę przyzwoitej fantastyki.
Stopień komplikacji co prawda w niczym nie ustępuje “Ogrodom
księżyca”, lecz tym razem opowieść płynie w znacznie bardziej
elegancki sposób. Widać że Erikson podczas pisania tomu pierwszego
wiele się nauczył i dojrzał jako autor. Dostrzec można olbrzymią
poprawę przede wszystkim na polu stylistycznym, wcześniej było pod
tym względem – nie bójmy się tego słowa – okropnie. Tym
razem da się czytać bez zgrzytania zębami, a wręcz mamy kilka
fragmentów naprawdę udanych i zapadających w pamięć. Pisarz
szczególnie dobrze czuje się w scenach o dużej skali, pełnych
heroicznego rozmachu – nie bez powodu “Malazańska księga
poległych” zalicza się do nurtu “epic fantasy”. Co w praktyce
oznacza gigantyczne bitwy z tysiącami poległych, potężną magię
kształtującą czas, przestrzeń i żywioły, ruiny cywilizacji i
legendy liczące sobie kilkaset tysięcy lat, starcia bogów i
demonów...
Fabuła
książki bezpośrednio nawiązuje do “Ogrodów księżyca”,
jednak z umęczonego wojenną kampanią Genabackis przenosimy się
jednak tym razem w całkiem inny rejon świata, poznajemy nowych
bohaterów i włączamy się w nowe wątki. Osią wydarzeń jest
rewolta która wybucha na kontynencie Siedmiu Miast i która ma na
celu rozprawienie się z narzuconą przez Imperium Malazańskie
okupacją. Na czele rewolty stoi apokaliptyczna bogini, wokół
gromadzą się zmiennokształtni, magowie i wreszcie bogowie,
rozgrywający swoją ponadczasowę grę szachów. Osłabione i
zdziesiątkowane siły Imperium ruszają w ich ostatnią wędrówkę
mającą ocalić niewinnych cywili przed rewolucyjnym gniewem,
wędrówkę która przejdzie do historii jako Sznur Psów, a
przewodzący malazańskim siłom Coltaine stanie się żywą legendą.
Streszczenie wszystkich wątków mogłoby zająć kilkanaście stron
i nie ma sensu w tym miejscu zagłębiać się w szczegóły, powiem
tylko że coraz większe wrażenie zaczyna na mnie robić
nieprawdopobna skala opowieści. Wszystko łączy się ze wszystkim,
fakty splecione są w nieprawdopodobnie misterną pajęczą sieć
obejmującą kilka kontynentów i kilkadziesiąt tysięcy lat
historii. A przede mną jeszcze osiem tomów...
A więc przesądzone – czytam dalej i w niedalekiej przyszłości podzielę się wrażeniami z kolejnych części. Dodam jeszcze tylko, że o mojej pozytywnej opinii na temat książki ostatecznie zadecydowało zakończenie, które jest naprawdę spektakularne – wątki misterne plecione przez blisko 900 stron zderzają się w wybuchowym, malowniczym i pełnym dramatyzmu finale.
A więc przesądzone – czytam dalej i w niedalekiej przyszłości podzielę się wrażeniami z kolejnych części. Dodam jeszcze tylko, że o mojej pozytywnej opinii na temat książki ostatecznie zadecydowało zakończenie, które jest naprawdę spektakularne – wątki misterne plecione przez blisko 900 stron zderzają się w wybuchowym, malowniczym i pełnym dramatyzmu finale.
Moja
ocena: 4/6
Nawet gdybyś powiedział, że to genialne, nic nie zmusiłoby mnie to przeczytania tej serii. Facet najzwyczajniej w świecie nasrał tego za dużo, a dla mnie geniusz autora polega między innymi na tym, że umie on poradzić sobie z własną przerośniętą pomysłami głową. Ten tutaj nie umie, opracował wszystko w najmniejszych szczegółach i po prostu nie mógł się powstrzymać przed zarzuceniem nimi czytelnika. Nie lubię takich typów, uhh. Ale oczywiście miłej lektury :D
OdpowiedzUsuńDlatego Eriksona wiele osób nie cierpi... I padają jak muchy w połowie pierwszego tomu - to jedna z najczęściej nie kończonych książek jakie istnieją na świecie. Trzeba mieć solidne RPGowe zacięcie żeby przez to przebrnąć ;)
Usuń