Drop Down MenusCSS Drop Down MenuPure CSS Dropdown Menu

czwartek, 12 czerwca 2014

Ubogi kuzyn Joffreya. Mark Lawrence "Książę cierni".

Mark Lawrence. "Książę cierni".

data pierwszego wydania: 02.08.2011 r.
stron: 384
przeczytane: 12.06.2014 r.

Z jakiegoś powodu Quentin Tarantino nigdy nie zdecydował się na nakręcenie filmu w konwencji średniowiecznej. Był już western, była II wojna światowa, może czas na mroczne wieki? Gdyby kiedyś rzeczywiście zmienił zdanie, to czeka na niego potencjalny scenariusz. Zanim jednak nasz reżyser mógłby wykonać telefon do Michaela Madsena i Umy Thurman, nie mówiąc już o odpaleniu kamer, należałoby wprowadzić całe mnóstwo poprawek...

“Książę cierni” jako żywo przypomina filmowe “Wściekłe psy”. Jest to mocna i bezkompromisowa opowieść, w której przemoc jest kluczowym środkiem przekazu, czasem nawet celem samym w sobie. Autor wręcz napawa się okrucieństwem i cynizmem bohaterów, przesuwając jeszcze dalej granice ustanowione wcześniej przez Martina, Sapkowskiego czy Abercrombiego. Dark fantasy w wydaniu ekstremalnym. Książka jest jednak zbyt “dark” aby nadal pozostać wiarygodną i miejscami popada w zbytnią komiksowość. Krwiożerczość zaprezentowanych postaci jest po prostu przerysowana i odrealniona, chociaż na szczęście cała konstrukcja nie zbliża się do poziomu żenady jaki znam z inkwizytorskich opowieści Jacka Piekary (to raczej niemożliwe do osiągnięcia). 

Działo krytyki mam zamiar w pierwszej kolejności wycelować prosto w głównego bohatera. Nastoletni książę Jorg miał w założeniu nawiązywać do znanego z “Gry o tron” Joffreya, o którym można by napisać wiele – w szczególności to, że jest niezwykle przekonującym i spójnym wytworem wyobraźni, budącym skrajne emocje wśród miłośników sagi ze względu na mistrzowsko wykreowany wizerunek sadystycznej żmii. To jeden z najlepszych antyherosów w historii. Lawrence nie powtórzył sukcesu G.R.R. Martina i popełnił szereg błędów, na czele z wyposażeniem piętnastolatka w wypowiedzi i przemyślenia, które nijak do niego nie pasują i sugerują, że mamy do czynienia raczej z pięćdziesięcioletnim zgorzkniałym najemnikiem. Kreacja tytułowego bohatera wręcz leży i kwiczy, w niczym nie pomaga narracja w pierwszej osobie, która jak wiadomo jest sztuką dla wybranych i jej stosowanie to naprawdę niebezpieczny zabieg. Podobnie blado wypada reszta stawki - banda szumowin podróżujących wraz z Jorgiem to nic więcej jak tylko zbiór imion. 

Grzechem numer dwa jest mało interesująca i często trochę absurdalna fabuła. W literaturze spod znaku magii i miecza jest to przewinienie niewybaczalne, bo tego typu powieści czyta się dla emocjonującej rozrywki i na nudziarstwo nie ma w nich miejsca. Kilkutomowa seria autorstwa Mike'a Lee i Dana Abnetta (parę słów TU i TU, a także TUTAJ) jest sztandarowym przykładem, jak powinno się "To” robić. Seria o Malusie Darkblade nie aspiruje do miana wyższej formy sztuki, ale skutecznie wkręca w czytelniczy trans i wywołuje wypieki na twarzy każdego fana gier RPG. Tymczasem “Książę cierni” jest najzwyczajniej w świecie nieciekawy i zamiast wciągać niczym wir, brnie chaotycznie nie wiadomo dokąd i po co. Mnie znudził błyskawicznie, do końca dobrnąłem tylko dzięki poczuciu kronikarskiego obowiązku, tak silna pokusa przerwania przed końcem zdarza mi się naprawdę rzadko. Pozytywne recenzje tej trzytomowej serii są dla mnie co najmniej zastanawiające, ja za ciąg dalszy raczej podziękuję. Jeśli macie ochotę na krwawą, ostrą historię fantasy dla prawdziwych facetów, to zamiast marnować czas sięgnijcie lepiej po "Best served cold" Abercrombiego, która to powyżej zrecenzowane dzieło rozkłada na łopatki w pierwszej rundzie. 

Moja ocena: 2-/6


wtorek, 10 czerwca 2014

Jak zwykle solidnie. Stephen King "Worek kości".

Stephen King. "Worek kości".

data pierwszego wydania: 1989 r.
stron: 736
przeczytane: 08.06.2014 r.

“Kultura popularna” zazwyczaj nie oznacza nic dobrego. Moje pierwsze i natychmiastowe skojarzenia oscylują wokół śpiewających zniewieściałych gogusiów, śmieciowego żarcia rodem z sieci fast-foodów, tandetnych hollywoodzkich filmów akcji oraz książkowych serii o wampirach ze szkoły średniej. W nielicznych przypadkach okazuje się jednak, że można wydać dzieło prawdziwe masowe bez cienia żenady i bez robienia z odbiorcy idioty. Specjalistą od takich sprytnych rozwiązań jest Stephen King, który od bez mała czterdziestu lat bombarduje nas nieprawdopodobną ilością powieści, z których większość odnosi znaczący komercyjny sukces, zachowując przy tym bardzo wysokie walory artystyczne.

Worek kości” to jeden z bardziej znanych i jeden z wyżej ocenianych tytułów w dorobku autora. Historia nie powinna zaskoczyć specjalnie nikogo, kto z kingowskim światem miał już wcześniej do czynienia. Mamy więc siły nadprzyrodzone, zgniłą mentalność zapadłych amerykańskich miasteczek i silnie zarysowanego męskiego protagonistę, który znalazł się na ostrym zakręcie życia. Czterdziestoletni Michael jest znanym i spełnionym pisarzem, którego powieści trafiają regularnie do ścisłej czołówki bestsellerów. Nie może się on jednak od kilku lat pozbierać po nieoczekiwanej śmierci żony, przez co cierpi na całkowitą blokadę twórczą. Jego kariera wisi więc na włosku i pomimo bezpiecznej sytuacji materialnej gwarantowanej przez spore oszczędności na koncie, Mike zaczyna tracić poczucie sensu własnego życia. Pchany przez trudne do wyjaśnienia, nieracjonalne impulsy oraz przez uporczywe koszmary, wyrusza do malowniczej, położonej nad brzegiem jeziora letniej rezydencji Sara Laughs, w której niegdyś spędził wiele cennych chwil ze swoją małżonką. Na miejscu okazuje się, że letniskowy dom kryje w sobie mroczne historie sprzed wielu dekad, które żona naszego bohatera w ostatnich miesiącach swojego życia poruszyła niczym przysłowiowe mrowisko kijem.

Opowieść traktuje więc o duchach, o zbrodni, o małomiasteczkowym okrucieństwie. Mocna książka, obfitująca w wiele brutalnych, szokujących scen, do czego King zdołał już swoich czytelników przyzwyczaić. Nie zostawia znów suchej nitki na amerykańskim społeczeństwie, które pod warstwą komercyjno-hedonistycznego lukru kryje straszną zgniliznę i rozpad wszelkich norm.

Dużym plusem jest staranna i niespieszna budowa postaci. Odbywa się to kosztem przynajmniej setki dodatkowych stron i znacznego spowolnienia akcji w niektórych fragmentach, nie jest to jednak czas zmarnowany, bo charakteryzacja jest naprawdę wyśmienita. Tempo narracji w ogóle jest stosunkowo niespieszne jak na powieść z założenia czysto rozrywkową, dla mnie to akurat dodatkowy plus, bo zawsze byłem zwolennikiem potężnych, ciągnących się w nieskończoność tomów.


Tak więc mistrz po raz kolejny mnie nie zawiódł. Nie jest to na pewno książka tak powalająca jak kultowe “Lśnienie”, nie wspominając już o serii o Rewolwerowcu, niemniej jednak na mocną piątkę jak najbardziej zasługuje. 

Moja ocena: 5/6

środa, 4 czerwca 2014

Nakład Własny Autora. Hugh Howey "Wool".

Hugh Howey. "Wool".

data pierwszego wydania: 01.01.2012 r.
stron: 509
przeczytane: 17.05.2014 r.

Jedną z moich niezliczonych spraw do załatwienia w życiu jest znalezienie idealnej książki postapokaliptycznej. Poszukiwania trwają z mniejszymi lub większymi sukcesami od dobrych paru lat i jak na razie w czołówce rankingu znajduje się Cormac McCarthy - TUTAJ możecie przeczytac dlaczego. Dalej czuję jednak niedosyt i mam wrażenie, że w tej dziedzinie pozostało sporo do odkrycia. Gdy widzę więc nową pozycję traktującą o świecie zdziesiątkowanym przez nuklearny konflikt lub wyjątkowo skutecznego wirusa, nie trzeba mnie długo namawiać.

“Wool Omnibus” to zbiór zawierający wszystkie pięć nowel rozpoczętego w 2011 roku cyklu. Tak naprawdę to jedna obszerna powieść, podział na kilka części wynika z tego, w jaki sposób utwór był opublikowany. Jest to dość ciekawy przypadek – wprost z amerykańskiego snu “od pucybuta do milionera”. Absolutnie nieznany Hugh Howey opublikował pierwszą odsłonę cyklu własnym sumptem, za pomocą systemu Kindle Direct Publishing obsługiwanego oczywiście przez Amazona. Większość tego typu przedsięwzięć, pozbawionych promocyjnego wsparcia korporacyjno-wydawniczej machiny, ginie w mrokach historii, tym razem jednak zdarzyło się coś niezwykłego – publiczność za oceanem oszalała na punkcie “wełny”. Posypały się zachwyty fanów, pełne uznania recenzje, wreszcie komercyjny sukces całej operacji – autor zarobił na swoim dziele setki tysięcy USD a na horyzoncie jest już ponoć hollywoodzka ekranizacja. Z mojej strony szczerze gratulacje – zawsze cieszy mnie, gdy ktoś swoją pasję i talent potrafi udanie skonfrontować z twardymi realiami rynku.

No dobrze, czyli biznesowo na pięć z plusem. Ale czy po przebiciu się przez otoczkę wirusowego marketingu dostajemy rzeczywiście solidną książkę? Z tym jak wiadomo bywa różnie i często ilość zachwytów w mediach społecznościowych jest odwrotnie proporcjonalna do jakości utworu. Moje odczucia w tym przypadku są szczęśliwie dość pozytywne, choć nie bez zastrzeżeń.

Opowieść traktuje o grupie ludzi żyjących w gigantycznym podziemnym silosie, stanowiącym ostatni bastion cywilizacji w świecie zgładzonym przez bliżej nieokreślony kataklizm lub wojnę. Licząca sobie znacznie ponad sto pięter konstrukcja została wyposażona we wszelkie niezbędne do przetrwania instalacje – generatory prądu, uprawy roślin, uzdatnianie wody. Wewnątrz funkcjonuje iście orwellowskie społeczeństwo. Przyrost populacji jest ze zrozumiałych powodów ściśle kontrolowany – małżeństwa muszą uczestniczyć w loterii, w której stawką jest formalna zgodna na posiadanie potomstwa. Świat zewnętrzny stanowi całkowite tabu – wyrażenie chęci opuszczenia silosu jest obok np. zabójstwa jednym z cięższych przewinień, jakich można się według panującego prawa dopuścić. Karą za najsurowsze naruszenia kodeksu jest wydalenie ze schronu – zwane zwyczajowo “czyszczeniem”. Skąd takie określenie? Delikwent otrzymuje skafander umożliwiający przetrwanie nędznych kilku minut w skrajnie toksycznej atmosferze i wyrusza w swoją ostatnią drogę. Przestrzegany jak dotąd od niepamiętnych czasów obyczaj stanowi, iż skazaniec ma za zadanie oczyścić z kurzu, pyłu i wszelkiego brudu zestaw kamer, stanowiących jedyne okno na świat dla mieszkańców silosu.

Książka zgodnie ze starą szkołą Hitchcocka rozpoczyna się od trzęsienia ziemi – a konkretnie od przeprowadzanej właśnie w drodze “czyszczenia” egzekucji. Dotyczy ona nie byle kogo, bo samego szeryfa i jak się później okaże, uruchomi ciąg wydarzeń, który zmieni losy mieszkańców schronu na zawsze. Mająca zastąpić poprzedniego stróża prawa dziewczyna lubuje się w szeroko pojętym wsadzaniu kija w mrowisko i sama prosi się o kłopoty, wyciągając na światło dzienne rzeczy, które miały pozostać na zawsze ukryte. Okazuje się, że panujący w silosie pozorny porządek kryje pod spodem mroczne tajemnice. 

Akcja toczy się w ekspresowym tempie, zwalniając tylko na moment w drugiej części powieści, by potem ruszyć ze zdwojoną dynamiką. Możecie spodziewać się licznych nagłych zwrotów, niespodziewanych wolt i mocnych akcentów – żaden z głównych bohaterów nie może liczyć na zbytnią pobłażliwość autora. Mój mózg nie jest jednak w stanie zaakceptować kilku zbyt wygodnych i zbyt niewiarygodnych zbiegów okoliczności, które popychają bohaterów na nowe tory i forsują fabułę naprzód nieco na siłę i w nienaturalny sposób. Na przykład wybór głównej bohaterki na szeryfa. Oraz jej przypadkowo nawiązana relacja z Lukasem, który również przypadkowo trafia w samo centrum politycznego przewrotu mającego wstrząsnąć silosową społecznością. Nie przepadam za narracją ulepioną z takich nie do końca logicznie umotywowanych, losowych zdarzeń. Nie przemawia do mnie również idea "czyszczenia", to że każdy skazaniec pokornie i konformistycznie podporządkowuje się rytuałowi. To oczywiście bardziej złożona kwestia, której dobrze nie jestem w stanie przybliżyć bez poważnych spoilerów. Mimo wszystko ja nie poczułem się przekonany. Jeśli jednak jesteście w stanie przymknąć na te niedoskonałości oko i na chwilę odwiesić zamiłowanie do silnych związków przyczynowo -skutkowych na kołek, książka powinna Wam przypaść do gustu. Ja daję ocenę dostateczną.

Moja ocena: 3+/6